8/27/2020

Biblioteczka Pani Sowy (cz. 16 - książki dla rodzica)

Zapraszam do cyklu poświęconego książkom.  Co ostatnio przeczytałam? Co mi się podobało, co mniej? Co polecam? Sprawdź!

 


"Rodzeństwo Willoughby" Lois Lowry

Umieściłam tę książkę w zestawieniu biblioteczki rodzica nie bez powodu. Jak mówiłam na filmiku "Szybkie recenzje" (TUTAJ), książkę Lois Lowry należałoby czytać, będąc już nieco doświadczonym czytelnikiem. Po pierwsze, wypadałoby mieć za sobą lekturę przynajmniej części klasyków prozy dziecięcej, które autorka bierze na warsztat i do których czyni częste aluzje (wraz ze streszczeniem wybranych tytułów na końcu książki, ale o tym za moment). Po drugie, dobrze byłoby mieć już nieco lat na karku (jakieś naście, na przykład), żeby wyłapać ironię lub sarkazm, czarny dowcip mocno powiązany ze strategią, jaką obrała Lowry. Bez tych dwóch elementów, możemy nie docenić książki, bawić się przy niej mniej lub - co gorsza - "Rodzeństwo Willoughby" może nam zrobić krzywdę - mam tu na myśli głównie młodszych czytelników. Według mnie to zdecydowanie nie jest książka dla dzieci - za dużo w niej uśmieszków w stronę jako takich znawców literatury czy wręcz starszych odbiorców (np. narratorska wstawka, że jeden z bohaterów chętnie klepnąłby pewną panią w tyłek, kiedy się wypinała). Jeden z bohaterów - złośliwy i wredny, mimo iż w trakcie zmienia swoje postępowanie i masz nadzieję, że to typowy przykład uczącej się, dojrzewającej postaci, pod koniec bez pardonu powraca do swoich starych nawyków (Ale żonkę kocha ponad życie - tylko czy to ma tłumaczyć jego poniżanie innych? Stanowić czynnik świadczący na korzyść bohatera, wybielający go? Nie sądzę...). 

Fabuła może szokować, a mnie samej skojarzyła się w pierwszym momencie z nieco odwróconym do góry światem rodem z "Rodziny Adamsów", gdzie znana nam moralność czy estetyka nierzadko były stawiane na głowie. Po co? Dla szoku właśnie, ale także dla uwydatnienia prawdy o nas - miejscami dobitnym ukazaniu ludzkich przywar czy idiotyczności zachowań. To jak... satyra w innej formie. Skecze ubrane w fabułę, bez słyszalnego z offu chichotu widowni. Tytułowe rodzeństwo Willoughby chce pozbyć się (zabić, mówiąc prościej) swoich rodziców, czują bowiem, że jako sieroty mają większe szanse na świetlaną przyszłość - ten znany z klasycznych książek dziecięcych happy end. Tymczasem rodzice dzieci snują własne plany, także powiązane ze zniknięciem reszty rodziny. Nie pamiętają imion swoich "pociech", bliźniakom odmawiają dodatkowej garderoby, podczas gdy takową dostaje... kot. Wyraźnie im na dzieciach nie zależy i nawet nie ukrywają się z tym, że w zasadzie ich nie lubią. Przyznajcie sami: pomysł na fabułę dość mroczny jak na książkę dla dzieci, prawda? 😉 Kiedy jednak jest się starszym czytelnikiem, kiedy zna się już klasyczne narracje (a przynajmniej rozpoznaje się je w jakiejś mierze, np. dzięki ekranizacjom), książka może być niezłą rozrywką. Niektóre ze scen, z uwagi na swoją absurdalność albo właśnie czarny humor, sprawiały, że uśmiechałam się pod nosem lub parskałam śmiechem. Czy polecam więc tę książkę? Tak! Ale tylko jeśli znasz klasykę literatury dziecięcej (chociażby z grubsza wiesz, o czym są poszczególne książki) i masz tyle lat, że zrozumiesz ironię. W innym przypadku... daruj sobie (lub innym, np. dzieciom) i poczekaj, doczytaj. Zapewne można "Rodzeństwo Willoughby" przeczytać bez znajomości wspominanej klasyki, ale... to wyrządzi nam więcej szkody niż pożytku. Dlaczego?

Nierzadko w social mediach wspominałam, że mam co do książki mieszane uczucia. O ile bowiem doceniam koncept autorki i sama dobrze się przy lekturze bawiłam, o tyle zirytowała mnie jedna rzecz i jej przebaczyć nie potrafię: spoilerowanie, w dodatku kłamliwe. Lois Lowry nie kryje się ze swoimi odniesieniami do klasyki literatury dziecięcej. Więcej: ona na końcu książki streszcza najważniejsze książki! Miejscami streszcza tak, że bez pardonu wyjawi czyjąś śmierć pod koniec. Aha, dzięki, że uprzedziłaś, Autorko! 😡 Mało tego: w przypadku "Małych kobietek" Lowry okłamuje swoich czytelników, pisząc, że jedna z bohaterek umiera, gdy tymczasem wszystkie powracają w "Dobrych żonach", kontynuacji. Czyżby próbowano tutaj na siłę dopasować klasykę do jakiegoś zmyślonego przez siebie wzorca? Czy Lowry w ogóle czytała "Małe kobietki"?! 

 - Co z tego? - powiecie. - Przecież można ominąć te streszczenia, przecież nie trzeba ich czytać.

Tja... Problem w tym, że pewne wątki z klasyków są przedmiotem rozmowy tytułowego rodzeństwa czy innych bohaterów książki. Nawet więc jeśli nie chcemy psuć sobie niespodzianki, psuje nam zabawę sama autorka. Dodatkowo bezczelnie oszukując!

Książka ma tę zaletę, że jest stosunkowo cienka, a rozdziały są krótkie. Sprawia to, że można przeczytać ją w jedno popołudnie - idealna lekka rozrywka dla lubujących się w - powiedzmy - angielskim humorze. Niech jednak nie zwiedzie Was wspomniana objętość i stosunkowo duże litery: to nie jest książka dla młodszych dzieci, ani nawet dzieci! Dla nastolatków i starszych - tak. Dla dzieci - nie!



"Statystycznie rzecz biorąc, czyli ile trzeba zjeść czekolady, żeby dostać Nobla?" Janina Bąk

Gdybym miała kota, ten powiedziałby (nie przyjmując jakiegokolwiek sprzeciwu): "Kup ją!" Cóż, kota nie mam, a nawet gdyby - nie musiałby nic mówić, bo książkę Janiny kupiłam chętnie już w czerwcu chyba.

Janinę znam z konferencji blogowych, wystąpień TED i jej działalności w "internetach". To była bodaj pierwsza osoba, która swoją merytoryczną prezentacją mnie rozśmieszyła - w pozytywny sposób. Która potrafiła przekazywać wiedzę w sposób rozrywkowy, która pluszowo zachęcała do snucia indywidualnych przemyśleń. To dzięki niej zrozumiałam, że humor i śmiech potrafią sprzedać... wszystko? Że nawet najnudniejsze czy trudne zagadnienia przestaną takimi być, gdy się je odpowiednio obuduje, np. opowieściami o olbrzymich śledziach i rosyjskich serwisach randkowych. Wystąpienia Janiny zachęciły mnie do tego, by iść tą drogą. Żeby na zajęcia ze studentami przemycać więcej "heheszkowych" przykładów, żeby obudowywać dyskurs akademicki czy naukowy w może i niepoważne obrazki, ale za to zyskiwać uwagę słuchaczy i ich dobry humor - potrzebne do tego, by ze śmiechu przejść do rzeczy ważnych, istotnych konkluzji. Rozrywka w służbie spraw (po)ważnych? Dlaczego nie!

Nie trzeba bać się nauk ścisłych, będąc humanistą. Janina Bąk pokazuje zresztą, że podział na ścisłowców i humanistów jest sztuczny, bo ludzkie mózgi wcale nie działają w tak schematyczny, zero-jedynkowy czy biało-czarny sposób. Dla przykładu, przez lata uważałam siebie za humanistę (i dalej tak jest, bo to przeważnie te przedmioty są mi bliższe), ale równocześnie potrafiłam zaczytywać się w  książkach Hawkinga, które... rozumiałam. W gimnazjum byłam bliska szóstki z chemii i chciałam nawet iść na profil "biol-chem" do liceum (ostatecznie wylądowałam w klasie językowej). To, czy zrozumiemy dane zagadnienie, w głównej mierze zależy od tego, jak zostanie nam ono zaprezentowane. Czy nauczyciel ma pasję do tego, co robi, czy potrafi tłumaczyć, czy wreszcie odpowiednio dobrał metody nauczania do grupy odbiorczej. (Zdarza się bowiem, że możemy zrobić iście akademicki wykład na zajęciach... dla dzieci 😳 albo swoich studentów traktować jak niedojrzałych i niedorosłych - oba przykłady zostały wyjęte z życia i byłam ich świadkiem.)

Nie trzeba więc bać się statystyki. Tym bardziej, że współcześnie powinniśmy raczej się z nią zaprzyjaźnić. Po co? A po co uśmiechasz się do osoby X przezywanej na studiach "mózgiem", z którą niewiele może Cię łączy, która wydaje się nudna? Ha, mam Cię! Żeby w razie czego poprosić o notatki, streszczenie tekstu/wykładu/etc. albo pomoc w kolokwium? Z tego samego powodu należy zaprzyjaźnić się ze statystyką. Tą piegowatą koleżanką matmy albo socjologii. Z tą Barb dziedzin naukowych. Nie, nie po to, żeby dawała ściągać albo szła z nami dla towarzystwa na imprezę i próbowała nieszablonowo otworzyć puszkę piwa. Dla WIEDZY. Dla naszego - jakkolwiek patetycznie i górnolotnie to nie zabrzmi - oświecenia. To nie statystyki kłamią, ale ludzie kłamią na temat statystyk - lubi powtarzać Janina i trudno się z nią nie zgodzić. Współcześnie - kiedy tyle się mówi i pisze o manipulacji w mediach, o konieczności sprawdzania źródeł i wychwytywaniu fake'ów - niemal konieczne jest zapoznanie się z podstawami statystyki: jak dobierane są grupy badanych, jak tworzy się ankiety i przeprowadza wywiady, jak zbiera się i pokazuje na wykresach dane? I jak to wszystko wpływa na interpretację tych magicznych cyferek, od których tak wiele zależy? Które stały się symbolem obiektywnej prawdy, choć - co zdarza się często - i one padają ofiarą manipulacji? Sprawdź, przekonaj się, że statystyka może być arcyciekawa! Próbkę stylu Janiny Bąk możecie zobaczyć na jednym z jej wystąpień (Gorąco polecam!):

 

 

 

"Ballada ptaków i węży" Suzanne Collins

To było dość ryzykowne. Po 10 latach od premiery ostatniego tomu Igrzysk Śmierci wydać prequel serii, w dodatku opisujący życie bohatera, którego koniec znamy? Jakby... na co tu czekać? Czego się spodziewać, skoro - teoretycznie - wszystko już wiemy, znamy finał? Jak by tego mało, Collins postanowiła głównym bohaterem "Ballady..." uczynić bohatera negatywnego - postać znienawidzoną, nielubianą. Jak tu więc z zacięciem i chęcią zabrać się za lekturę? Ha! A może dlatego, że uzyskamy odpowiedź na pytanie, dlaczego Coriolanus Snow (Tak! TEN Snow!) stał się zły? To chyba - poza ogólnie tęsknotą za serią i stylem autorki - główny (jeśli nie jedyny dla większości) powód sięgnięcia po książkę. 

Niestety, nie dostajemy w "Balladzie ptaków i węży" jednoznacznej odpowiedzi. "Niestety". Skąd ten cudzysłów? Ponieważ ludzie tak nie działają, świat tak nie działa. Nie da się przycisnąć "red button", który nagle zmienia wszystko. Szczerze powiedziawszy, bawiły mnie i żenowały jednocześnie zawodzenia czytelników, że książka nie pokazuje jednoznacznie, KIEDY Snow stał się zły. Jak gdyby miała z tego bohatera (jak i całej serii) wyprodukować pasujący do wzoru schemat. Stworzyć czarno-białą postać, która byłaby w każdym momencie łatwa do rozpracowania, do ocenienia. Tymczasem to tak nie działa... Collins pokazała, z jaką dojrzałością czyta świat, jak udatnie potrafi pokazać jego zniuansowanie.

Poznajemy młodego, nastoletniego Snowa, który - jak i wielu w Kapitolu - także cierpi po wojnie. Wojna bowiem nie wybiera, zbiera żniwo wszędzie, różne. Walka o przetrwanie wygląda tu może inaczej niż w dystryktach, ale... jest. Nie można powiedzieć, że oto żyjemy w sielance i ten splendor właśnie niszczy dorastającego w bogactwie dzieciaka. Jakie byłoby to typowe, w gruncie rzeczy nieciekawe! Nie - tu jest inaczej. Snow też musi walczyć o przetrwanie. Dodatkowo organizowane są  pierwsze igrzyska głodowe z udziałem mentorów - rekrutowanych z uczniów akademii. Młodzi ludzie - w zasadzie jeszcze dzieci - mają reklamować i walczyć o sponsorów dla innych dzieci, tych rzuconych na arenę w objęcia śmierci? Dorośli w tym świecie często nie zdają egzaminu, a Suzanne Collins pokazuje, jak duże znaczenie ma "instytucja" autorytetu - osoby wpływające na życie młodych ludzi, na ich rozwój. Czy gdyby podmienić kilka postaci, życie Snowa potoczyłoby się tak, a nie inaczej? Może gdyby jedna z decyzji była inna, to życiowe domino nie rozsypałoby się albo przynajmniej zatrzymało gdzieś po drodze? Każdy ruch bohatera wpływa na dalsze, wobec czego faktycznie trudno wskazać konkretny moment zmiany, tę jedną chwilę, która zaważyła na całym życiu. Ale tak właśnie to wygląda. Dlatego może ta książka tak uderza i jest tak mocno. Być może dlatego nie pozwala o sobie zapomnieć i zmusza do refleksji. Nie jest to lektura lekka, książka przygodowa na weekend, która będzie wyśmienitą rozrywką. Owszem, czyta się  ją szybko i nie sposób się oderwać, ale ona pozostawia po sobie ślad. A piosenka "The Hanging Tree" wybrzmiewa zupełnie inaczej...

 

 

 


"Diuna", "Mesjasz Diuny", "Dzieci Diuny" Frank Herbert

Nigdy jakoś specjalnie nie ciągnęło mnie do science-fiction. Filmy - tak. Literatura? Niekonicznie. Owszem, czytałam Isaaca Asimova, którego "Ja, robot" podobało mi się bardzo (skojarzenie z filmem pod tym samym tytułem nie będzie specjalnie mylące, aczkolwiek twórcy inspirowali się jedynie Asimovem - pisarzem, który w ogóle wymyślił 3 prawa robotyki, tak często przytaczane, wykorzystywane potem w kinematografii), ale żeby sięgać po inne tytuły z tego gatunku? Eee tam, panie, wolę kryminały czy fantastykę... Machałam ręką. Ale kiedy gdzieś tam w sieci mignęła mi informacja, że zabierają się za nową ekranizację "Diuny", przypomniałam sobie siebie sprzed lat błądzącą po półkach regału rodziców. Były tam nieduże (choć grube potwornie) tomy "Kronik Diuny" - z bezbłędnymi ilustracjami na okładce i powleczonymi metalicznym nadrukiem tytułami. Zafascynowały mnie wtedy te książki - wyglądające tak inaczej, opisujący zupełnie obcy świat... Kiedy po latach wyprowadzałam się z domu rodzinnego i mogłam wybrać sobie książki, które wezmę ze sobą, moja mama błyskawicznie wyrwała mi "Diunę" z rąk. Okazało się, że tomy były jej. Jej! Której science-fiction zwykle się nie podobało, która nie rozumiała fenomenu Gwiezdnych Wojen i niechętnie oglądała z nami filmy tego rodzaju! To dało mi wiele do myślenia...

Przypomniałam więc sobie tamtą scenę i zapragnęłam (znowu 😉) mieć książki u siebie. Skusiłam się tym razem na nową edycję (ta mamina pojawia się na serwisach aukcyjnych, ale bez pierwszego tomu i w zawrotnych cenach) i powoli - książka za książką, bez kompulsywnego kupowania całości od razu - zabrałam się za czytanie.

Na swoim Instagramie pisałam już o swoich odczuciach po pierwszym tomie: 


Wyświetl ten post na Instagramie.

#backstage #backstagephoto to jeden z etapów wyzwania #czerwiecwkadrze od Joasi z @sercewkadrze - i choć zdjęcie, które tu zobaczycie nie należy do spektakularnych przeróbek (Pamiętacie książkę "Alicja w Krainie Czarów i córkę, której obcięłam wtedy głowę? 😅 Tam dopiero był ciekawy backstage!) to jednak pokazuje, jak zgrabnie można bawić się tłem, żeby zrobić coś w stylu np. ostatnio przeczytanej książki. Pamiętam, że kiedy wyprowadziłam się z domu rodzinnego, rodzice pozwolili mi przejrzeć swoją biblioteczkę i wybrać z niej jakieś pozycje. Gdy zapytałam o "Diunę", moja mama rzuciła się z hasłem "Nie rusz!" Zaskoczyła mnie, sądziłam bowiem, że to książki taty, a tymczasem to była ważna seria dla mojej nieprzepadającej za s-f mamy 😉. To był sygnał, że książki Franka Herberta to coś więcej niż zwykła przygodówka czy fantazje na temat przyszłości i odległych światów. Niedawno wreszcie kupiłam sobie własny egzemplarz, przeczytałam tom 1 i... Wow. To jest uniwersum kompletne, z dopisanymi kronikami, religią, nawet fragmentami odrębnych ksiąg stworzonych na potrzeby cytowań czy słownikiem wymyślonych pojęć... Znajdziemy tam walkę o władzę, spojrzenie na to, jak można manipulować w oparciu o religię, dużo trafnych przemyśleń na temat funkcjonowania człowieka w świecie i bardzo aktualne (a tworzone w połowie lat 60. - ponad pół wieku temu!) kwestie odnośnie ekologii - ze wskazaniem, że wszystko jest systemem i nie można tego rozpatrywać osobno... Że wszystko zależy od siebie nawzajem i na siebie wpływa - to tak ważna i mądra lekcja! fot. w tle: Amine M'Siouri (via Pexels) #diuna #dune #frankherbert #sf #sciencefiction #sciencefictionbook #bookstagram #recenzjaksiazki #bookstagrampl #rebis #czytanietoprzygoda #ekologia #dobraksiazka #czytamporodzicach #czytaniemamwgenach #kochamczytac #readingisadventure #readingislife #waznalektura

Post udostępniony przez Marta - Pani Sowa (@marta.nefertari)

 

Kolejne tomy tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że cała seria jest mistrzowską prozą science-fiction. Wszystko jest ze sobą genialnie powiązane, z niemal chirurgiczną precyzją. Liczą się niuanse, postawy bohaterów wpływają na wydarzenia, a wydarzenia nie pozostają bez śladu w życiu postaci.  Wszystko ma swoje logiczne następstwa i zależności, nawet jeśli te nie są na początku wyraźnie widoczne. To nie są książki tworzone na szybko, bez przemyślenia świata czy całej historii, z fabułami kreślonymi na pożytek każdego tomu z osobna, jak gdyby po kolei. Widać autorski zamysł i trzymanie ręki na pulsie - w "Diunie" nie ma miejsca na przypadki czy zbędne wątki, wpychane dla urozmaicenia lub jako "zapchajdziury". Całość jest niezwykłym mariażem polityki, religii, ekologii i relacji międzyludzkich, okraszonych filozoficznymi rozważaniami, które aktualne były i w latach 60. XX wieku (gdy zaczęto publikować serię), jak i obecnie. Niektóre z wielu zaznaczanych przeze mnie cytatów idealnie pasowały jako komentarz do sytuacji w naszym kraju teraz - w 2020 roku!

Ponieważ to science-fiction, autorowi wolno więcej. Zdarzyć się więc może, że bohaterowie już pożegnani powrócą (w różnych konfiguracjach, czasem zaskakujących), że fabuła skręci w drogę, której zupełnie się nie spodziewaliśmy. Ale to dobrze - mimo iż nierzadkie są mi różnorodne twisty, Herbert potrafił mnie zaskoczyć! 

Drugi tom czytało mi się trudniej niż pierwszy i trzeci; być może zawiniła miesięczna przerwa między kolejnymi książkami z serii, być może stało się tak dlatego, że autor rozpoczął od wprowadzenia nowych postaci, które streszczały wydarzenia spomiędzy jednej narracji a drugiej. Dodatkowo ilekroć towarzyszyliśmy Paulowi, mieliśmy dostęp do wydarzeń z przeszłości pokazywanych nam w ramach jego wizji - gdy trudno było momentami orzec, co wydarzyło się kiedy (i bohater miał z tym problem, co zresztą stanowiło pewien charakterystyczny rys tej postaci). Dla niektórych może być to więc trudna lektura (nie na darmo chyba seria zaliczana jest do gatunku HARD science-fiction), ale mimo wszystko zachęcam. W tom trzeci weszłam jak w masło i trudno było się oderwać!

 

"Ostatnie życzenie" i "Miecz przeznaczenia" Andrzej Sapkowski

...czyli kolejno "pierwszy" i "drugi" tom przygód Wiedźmina. Do lektury w zasadzie zachęcił mnie Daniel Muniowski (znany jako Czytacz ze Strefy Czytacza); bo choć byłam zainteresowana książkami po obejrzeniu Netflixowego serialu, o tyle jego ciepłe słowa o prozie Sapkowskiego ostatecznie sprawiły, że skusiłam się na "Ostatnie życzenie". Heh, a potem poszło. Zamówiłam kolejne tomy i z radością zagłębiam się w lekturze.

Nie sądziłam, na przykład, że Sapkowski jest tak zabawny. To humor podobny do tego z serialu, acz miejscami w książce jest go więcej. Nic nie zastąpi np. pewnych słów przypominających gwarowe (chociażby "diaboł" zamiast zwykłego "devil" po angielsku, które nie oddaje smaczków języka postaci) albo wymian zdań pomiędzy bohaterami głównymi a innymi postaciami, zwłaszcza prostymi, "z ludu".

Nie zgodzę się przy tym - bo wreszcie mogłam to sama sprawdzić 🤪 - że Wiedźmin jest mocno słowiański. To raczej proza fantasy, która zawiera wiele pomieszanych tropów znanych z różnych utworów tego typu. Miejscami bardziej kojarzyła mi się z opowieściami celtyckimi niż ze słowiańskością jako taką. Tym, co mnie dodatkowo urzekło, a czego w serialu nie dostrzegłam, były nawiązania do klasycznych baśni - przerobione wersje "Małej syrenki", "Pięknej i bestii" czy "Kopciuszka"... Przy niektórych się uśmiałam, inne były ledwie wspomniane, jeszcze inne rozbudowane i stanowiące kanwę całego opowiadania. Ach, ważna kwestia: oba tomy to zbiory opowiadań, które fabularnie odpowiadać mogą pierwszemu sezonowi "Wiedźmina" by Netflix (choć próżno szukać tu odwzorowania 1:1 czy ścisłego trzymania się fabuły). Przeszłości Yennefer nie poznajemy w książce wcale - raz tylko jest wspomniane, kim była przed przemianą, to wszystko. Czy wobec tego książka jest lepsza od serialu albo czy serial opowiada nam więcej i przez to wypada lepiej? Według mnie trudno ocenić. I jeden, i drugi tekst kultury opowiada tę samą historię na swój własny sposób. A oba przypadły mi do gustu!




Aktualnie czytam:

  • "Cham z kulą w głowie" Ziemowit Szczerek - podoba mi się na swój sposób nietypowe podejście do kryminału; narrator jest takim głosem z offu, głosem w głowie głównego bohatera, który komentuje bieżące działania postaci, a jednocześnie snuje wspomnienia, porównania i nie stroni od ocen. Nie powiem, zaintrygowało mnie to!
  • "Czytaj jak profesor" Thomas C. Foster - to dla mnie książka bardziej "branżowa", zajmuję się bowiem na zajęciach ze studentami interpretacją tekstów, a Thomas C. Foster w niniejszej pozycji pokazuje właśnie, jak odczytywać najpopularniejsze symbole, jak znajdować uniwersalne metafory, powtarzalne motywy - uczy interpretacji, mówiąc prościej. Przy czym interpretowanie tekstów literackich nie jest jakoś szczególnie opisane metodologicznie, nie ma jasnych narzędzi, które by w tym pomagały. Najczęstsza i najbardziej funkcjonalna rada? Czytać, czytać, czytać. Im więcej czytasz, tym więcej wiesz, widzisz nawiązań i powiązań, tym więcej możesz wyczytać - wyinterpretować właśnie. Stąd tak trudna to sztuka do nauczenia. A "Czytaj jak profesor" momentami przypomina "Statystycznie rzecz biorąc...", więc... Pozostaje mi tylko polecić tę książkę! (Jeszcze nie skończyłam, a już mnie kupiła!)
  • "Słoneczne miasto" Tove Jansson - każdy chyba słyszał o muminkach, nawet jeśli ich nie czytał albo nie oglądał. Niewielu wie jednak, że Tove Jansson pisała też dla dorosłych. "Słoneczne miasto" skusiło mnie ciepłą, skąpaną w słońcu okładką. Lubię zresztą narrację Tove, taki jej spokojny, nieco melancholijny, a jednocześnie niepokojący styl. Taki... skandynawski dla mnie.
  • "Cierń klątwy" (Liz Braswell) - nazwisko autorki podałam w nawiasie, ponieważ Disney nie kwapił się, by podać je na okładce książki - pojawia się ono raz, na stronie tytułowej, ale na karcie redakcyjnej już nie jest wspomniana... To zresztą nie pierwszy raz, gdy wytwórnia zagarnia dla siebie utwór - tak samo było z wieloma komiksami czy nagminnie z książkami ilustrowanymi specjalnie z myślą o tych wydaniach, a z brakiem jakiejkolwiek wzmianki o człowieku, który te ilustracje stworzył. Nieładnie, The Walt Disney Company! Ale nic, zostawmy to, przecież najważniejsza jest opowieść - historia w ramach serii Mroczna Baśń. W skrócie: bierzemy znaną baśń (tutaj wcześniej wypuszczoną jako animacja) i przerabiamy ją, pokazujemy z zupełnie innej strony. Dla wszystkich fanów "Czarownicy" z Angeliną Jolie i tego rodzaju narracyjnych zabiegów będzie to gratka. W tym konkretnym przypadku trzymamy w rękach opowieść o Pięknej i Bestii. Już z okładki dowiadujemy się, że Bestię zaklął nie kto inny, jak... matka Belli! Jak do tego doszło? Co odkryją bohaterowie? Ha! Trzeba zerknąć do książki! Ponieważ właśnie z prze-pisaniami baśni pracowałam przy swoim doktoracie, oprawiony na czarno tom (jak i wszystkie z serii) wzbudził moje dość silne zainteresowanie. Podoba mi się jak na razie zarys problemu, a także próba pokazania nam scen znanych z filmu czy animacji inaczej; miło jest czytać w myślach Belli i towarzyszyć jej raz jeszcze, a przy tym śledzić zmiany. Mierzi mnie jednak niespójność stylu, który czasem jest świetny (bardzo plastyczny i wyrazisty), a innym razem infantylny (Kroczki czy paluszki Belli, jak gdyby była małą dziewczynką? A może zrezygnować z tych zdrobnień, hmm?), nie wspominając o błędnym użyciu słów! Właśnie z powodu tego ostatniego darowałam sobie na razie lekturę. Nie ma dla mnie usprawiedliwienia w takich sytuacjach, zwłaszcza gdy przy książce pracuje tłumaczka, redaktorki i korektorki - razem 5 osób!
  • "Factfulness. Dlaczego świat jest lepszy, niż myślimy, czyli jak stereotypy zastąpić realną wiedzą" Hans Rosling - książkę polecała Janina Bąk, więc... sami wiecie 🤷😅 Poza tym to kolejna z pozycji, które poszerzają naszą umiejętność analizowania przekazów medialnych, uczą krytycznego podchodzenia do nich. Z tego też powodu także ten tom przyda mi się na zajęciach ze studentami.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz