1/18/2021

Jak się czujesz?

Podobno Blue Monday naprawdę nie istnieje, podobno miał to być chwyt marketingowy pewnego biura podróży, które wymyśliło, że pod pretekstem zimowego spadku samopoczucia sprzeda więcej wycieczek do ciepłych krajów. Sam termin stworzył Cliff Arnall, bazując na opracowanym przez siebie algorytmie, którego składowe stanowiły: pogoda, miesięczne wynagrodzenie oraz zaciągnięte długi, poziom motywacji i niedotrzymanie postanowień noworocznych, a jednocześnie poczucie konieczności podjęcia jakiś działań oraz... czas, który minął od świąt Bożego Narodzenia. Współcześnie wielu obaliło tę "teorię naukową" (sam wzór, choć wygląda naukowo i poważnie, jest w zasadzie niepoliczalny i z matematycznego punktu widzenia bez sensu), a mimo to "niebieski poniedziałek" ma się dobrze i wielu przypisuje mu moc zaniżania nastroju czy traktuje jak drugi "piątek trzynastego" (swoją drogą - także przesądny). Warto jednak potraktować "Blue monday" jako punkt wyjścia do rozmowy o emocjach. Bo zaniedbani emocjonalnie, niezaopiekowani, możemy naprawdę wpuścić się w maliny (choć powinnam użyć tutaj jagód: owocu niebieskiego 😉) - "niebiescy" nie tylko w trzeci poniedziałek stycznia, ale i częściej.

 


Rzadko rozmawiamy o emocjach, często mamy trudność z rozpoznaniem własnych. Jeśli się kłócimy, najczęściej przerzucamy się winą. Zranieni, dostrzegamy raczej to, co nas denerwuje, co nas boli, trudno nam przyznać się do błędu i zmienić przyzwyczajenia. Łatwiej  oczekiwać zmiany w drugiej osobie, prawda? A tymczasem rodzina czy ludzie w jakiejkolwiek relacji to naczynia połączone. Zmiana jednego musi pociągać za sobą zmianę drugiego. Trzeba działać razem, wspierać się tak naprawdę, z empatią i rzeczywistym słuchaniem drugiej osoby. SŁUCHANIEM, nie słyszeniem. Czy to jest łatwe? A gdzie tam! Trudne jest jak cholera! Tym bardziej, że w większości przypadków musimy się tego uczyć sami, bo nie dostaliśmy tego od swoich rodziców - też poranionych, wychowywanych w zupełnie inny sposób, często przemocowy (mam tu na myśli także, a może przede wszystkim przemoc psychiczną).


Nie jest łatwo porozumieć się ludziom dorosłym. Jak więc mają poradzić sobie w relacjach z dziećmi? Dla których powinni być przewodnikami w obcym kraju (jak pięknie ujął to Jesper Juul) - tłumaczyć, opowiadać, pokazywać, ale nie narzucać? Pozwalać na samodzielne poznanie? Dla spokoju często uciszamy marudzące dzieciaki, chcemy wszystko załatwić szybko, bo pośpiech, bo ważne sprawy dorosłych. Krzyczymy, manipulujemy, damy klapsa - szukamy rozwiązań szybkich i skutecznych, bez refleksji, takich "instant". Jednak jak i błyskawiczna zupka w proszku, tak i nasze rozwiązania "na już", przemocowe, mogą odbić się czkawką. I, paradoksalnie, nie będą skuteczne na dłuższą metę. Na pewno w ten sposób nie zbudujemy zdrowej, pełnej zaufania i miłości relacji w rodzinie. Prawdopodobnie zafundujemy sobie albo bunt nastolatka, albo wytresujemy nieporadnego dorosłego, który będzie miał trudność w wywalczeniu czegoś dla siebie.



Dodatkowo nie pomagają obecne czasy. Dostęp do miliona informacji, w których można się pogubić - teoretycznie wolność wyboru, ogromna pula możliwości, a jednocześnie zagubienie się w tym chaosie, przebodźcowanie. Kryzys autorytetów (bo każdy jest tylko człowiekiem i dostrzegamy to współcześnie lepiej niż wcześniej), nie ma jednej sprawdzonej, jednej jedynej Prawdy, której można się trzymać kurczowo. Globalne ocieplenie, zmiany klimatyczne, konieczność walki o prawa kobiet i mniejszości czy etnicznych, czy osób LGBT+. Pandemia, niepewność jutra. Nielogiczne przepisy i strach o to, czy za miesiąc będziemy mieli za co zrobić zakupy, czy za pół roku wyjdziemy na spacer, czy za rok uda nam się spotkać całą rodziną na 80-tych urodzinach babci albo pojechać na zaplanowane wakacje. Niepokój o to, czy nasi bliscy będą zdrowi. Czy dzieci nie zwariują zamknięte w domach (a my z nimi). 


Mogłabym wymieniać długo, nie o to jednak chodzi. Wszyscy chyba czujemy, jak trudny jest obecny czas. Warto jednak pamiętać, że:


Nie jest łatwo gasić pożar, gdy samemu się płonie.


Kiedy w kwietniu, jeszcze jakoś na początku lockdownu, zachęcałam na Instagramie do tego, żeby postarać się znaleźć jakieś plusy zaistniałej sytuacji (np. skorzystać z tego, że przymusowo jesteśmy teraz wszyscy razem, na kupie, i pobyć ze sobą bardziej, pogłębić więź czy z dziećmi, czy z partnerem), przeczytałam, że nie mam pojęcia o prawdziwym życiu i ludzkich dramatach, skoro sobie wygodnie siedzę z dziećmi w domku i w wolnych chwilach robię projekty DIY, a tutaj ludzie łączyć pracę z domem i jeszcze edukacją zdalną. Najśmieszniejsze było to, że ja wtedy też przecież pracowałam, też z synem zderzyłam się z edukacją zdalną, też musiałam przeorganizować cały nas codzienny porządek dnia, żebyśmy jakoś odnaleźli się w nowej rzeczywistości. Tym, co różniło mnie od tamtej kobiety, było podejście. Ja chciałam widzieć szklankę do połowy pełną. Ona wolała narzekać, że pół już wypiła. Jeszcze pal licho jej myśli czy emocje - każdy ma prawo do własnych. Ale atakowanie mnie i zarzucanie, że jeśli się śmieję i chcę tym śmiechem zarazić, to jestem niepoważna i nie mam w sobie empatii dla innych, było jakimś nieporozumieniem. To, co wtedy proponowałam, proponuję dalej, uparcie: jeśli nie zaopiekujesz się sobą i nie pomożesz sobie (a szukanie winnych, załamywanie się na własne życzenie, dokładanie sobie stresu tylko to utrudnia), wcale nie będzie lepiej. Trzeba najpierw zgasić płomień w sobie, żeby nie ziać ogniem. Trzeba uzupełnić swoje zasoby, żeby móc je rozdawać. Trzeba - zwłaszcza teraz - skupić się na tym, co naprawdę jest w naszym życiu ważne, a reszta powinna sama się ułożyć.


Wiem, zaczyna to brzmieć patetycznie. I mnie takie motywacyjne teksty denerwowały. Ale od kiedy zaczęłam praktykować uważność i wdzięczność - dostrzegać drobne, a jak ważne elementy, z których zbudowane jest Szczęście (uśmiech dziecka, ten moment, gdy córka głaszcze mnie po głowie, ciepła kawa pita z ulubionego kubka, obiad zrobiony przez męża, miłe spotkanie z dawno niewidzianą przyjaciółką, spacer w ciepłym letnim deszczu i inne)... poczułam spokój. Takie momenty przewartościowują życie. Czasem na krótko tylko, bo człowiek szybko wraca na utarte tory, do starych przyzwyczajeń (niekoniecznie dobrych). Ale warto to ćwiczyć. Czasem z musu. Codziennie wieczorem pytać siebie o to, co dobrego mi się dzisiaj przydarzyło. Na siłę, uparcie. Zapisywać to, robić zdjęcia małych zachwytów, zwykłej codzienności po to, by potem do tego wracać. Można się wtedy zdziwić - dostrzega się bowiem, jakie ma się fajne życie. Mimo trosk, niepowodzeń, chwil smutnych czy zabarwionych przekleństwami. Ale te ma każdy. O tym też warto pamiętać.



Jak więc zacząć?

Po pierwsze: nie bójmy się swoich emocji.

One są sygnałami dla nas, informują o tym, co dzieje się wewnątrz. Im większą będziemy mieli samoświadomość (budują ją m.in. lektury książek, terapie), tym lepiej będziemy te sygnały odczytywali, rozumieli siebie i potrafili się np. uspokoić. Jednocześnie będziemy bardziej empatyczni i zdolni do odczytania sygnałów drugiej osoby, np. dziecka.

Po drugie więc, nie negujmy emocji dziecka. Pomóżmy mu je nazwać, opowiedzmy o nich, podajmy przykłady rozwiązań. A czasem po prostu... bądźmy. Tylko albo aż tyle.


To nie jest proste - wymądrzam się jako Pani Sowa, bo od prawie 9 lat przerabiam temat na swoim własnym przykładzie. Jako początkująca mama miałam w sobie wiele złości, frustracji i stresu, którym nie dawałam ujścia, a które potem wylewały się ze mnie w najmniej odpowiednich momentach. Dzisiaj jestem spokojniejsza (choć nie idealna - ale nikt nigdy taki nie będzie), ale wymagało to ode mnie pracy, zrozumienia pewnych mechanizmów, rezygnacji z podświadomych kliszy, scenariuszy, które wyniosłam z dzieciństwa. Świetną robotę robi tutaj Blog Ojciec albo Monika - lubię ich podglądać i słuchać, bo dają mi jako rodzicowi oddech - to poczucie, że jestem wystarczająca, że mam zasoby, żeby uczynić życie swoje czy swojej rodziny dobrym. Ba, że każdy je ma!


Kluczem do tego, na samym początku, jest szacunek dla siebie wzajemnie, w tym szacunek dla emocji każdego członka rodziny. Jeśli chcę, jako kobieta, żona i mama, przestrzeni dla siebie, dla moich potrzeb, tę samą przestrzeń muszę zagwarantować innym. W innym przypadku czy mam do nich prawo? Czy jeśli np. nie szanowałabym własności dziecka (np. grzebanie w komputerze pociechy bez pytania albo oddawanie innym jego rzeczy bez wcześniejszego ustalenia zasad), czy mam prawo wymagać szanowania mojej własności lub prywatności? Czy jeśli chciałabym wytłumaczyć dziecku, że bicie jest złe, czy mam prawo dać mu w tym celu klapsa? Czego go wtedy nauczę? Czy jeśli mam ochotę iść na kawę z koleżanką, czy mam prawo zabronić mężowi wyjścia z kolegami? Oczywiście, różne sytuacje to różne konteksty i czasem odpowiedź nie będzie jednoznaczna (np. w przypadku uzależnień), ale przyjmijmy, że jesteśmy zdrowymi, normalnymi ludźmi bez większych zaburzeń. Czy szacunek do mnie ma być ważniejszy od szacunku do np. dziecka? I drugie pytanie: czy sobie na szacunek zasłużyłam?



Tytuł książki Grzegorza Kasdepke to w zasadzie genialny przykład momentu, kiedy szybko i bezrefleksyjnie rodzic może wrzucić emocje dziecka do kosza. Wytresowane grzeczne zwierzątko - Tfu! - dziecko przywita się przecież grzecznie z ciocią, nachyli policzek, by ta mogła go ucałować (chociaż często nie jest to najmilszy sposób powitania z dalszym krewnym). Czasem wiąże się to z przytulasem-przyduszaczem, ale co tam, przecież za moment odzyskuje się oddech. Poza tym inni machają ręką - "to tylko ciocia, no daj cioci radość". Do dziś pamiętam wujka, który miał taki specyficzny sposób okazywania emocji. Najczęściej zamykał w silnym uścisku na swoich kolanach, na co miał przyzwolenie pozostałych dorosłych - "no znasz wujka, wiesz, jaki jest". Raz jednak na przywitanie... polizał mnie w ucho. Do dzisiaj nie zapomnę tego wstydu i poczucia obrzydzenia. To było molestowanie - ale wiem to jako osoba dorosła, wtedy nikt tego tak nie nazywał, a zdarzenie zostało obrócone w żart. 

Takich sytuacji jest więcej. Już nie wspominając w ogóle o stosunku dziecka do jego własnego ciała, jak możemy tu dużo zepsuć... Niechcący, najczęściej! Np. wmuszając w dziecko jedzenie (za tatusia i mamusię, bo takie chudziutkie, bo siły nie będzie miało, bo się człowiek nagotował i takie tam) możemy przyczynić się do późniejszych zaburzeń odżywiania. Do tego dziecko nas obserwuje i jeśli jesteśmy nieszczerzy, a w naszych komunikatach nie ma spójności (np. hasła o niezdrowych chipsach czy napojach gazowanych, podczas gdy sami je chętnie pijemy), nie oszukujmy się - to nie zda egzaminu.

 

"Tylko bez całowania! Czyli jak sobie radzić z niektórymi emocjami" Grzegorza Kasdepke (ilustracje Paulina Daniluk) może być dobrym początkiem dla nas i naszej bardziej otwartej relacji z dzieckiem. Książka skupia się bowiem na emocjach, ale robi to w sposób łagodny zarówno dla dziecka, jak i dla rodzica. Każde opisane tu uczucie (np. zazdrość, wstyd, wstręt, tęsknota) pojawia się wpierw w historyjce do czytania (uroczej, z przedszkolakami w rolach głównych), później w formie wskazówek dla rodziców i dzieci. Można więc albo szukać konkretnego rozwiązania (na szybko), albo np. tylko przeczytać opowiastkę, bez rozwodzenia się nad postawami bohaterów (co zresztą i tak się zadzieje - chociażby podświadomie). Możemy więc wybrać sposób lektury i dostosować go do naszych aktualnych potrzeb. Co jest strzałem w dziesiątkę, bo nie zamyka nas w ramach, ale pozwala na wprowadzanie modyfikacji. Nie zawsze przecież mamy dużo czasu albo chęci, prawda?

 


Bardzo bym chciała, byśmy siebie częściej pytali - ale tak naprawdę, z empatią i rzeczywistym zainteresowaniem - "Jak się czujesz?" By emocje innych były dla nas ważne, a nie stanowiły kłopot, coś, z czym trzeba walczyć (np. płacz albo krzyk dziecka). Niech będą syngałem, że coś się dzieje.

A jeśli nie będziemy potrafili naprawdę pomóc, po prostu bądźmy. Bez oceniania, prób szybkiego załatwienia "problemu" np. stwierdzeniem: "Nie płacz, przecież nic się nie stało." Niech "Blue Monday" posłuży do tego, by uważniej przyjrzeć się rzeczywistej depresji jako chorobie, a nie słówku wykorzystywanym w marketingu, by opchnąć nam jakiegoś wygodnego i modnego ciucha albo hygge dodatki do domu lub wycieczkę zagraniczną "na poprawę humoru".

Emocje są ważne. Emocje są nami - my jesteśmy emocjami. Jeśli je w sobie tłamsisz, one nie znikną, ale wyleją się z Ciebie nagle, ogromną siłą. Tak samo z dziecka. Chyba nie chcesz przypadkowego eksperymentu z wybuchem wulkanu, hmm?



A jeśli zamiast książki macie ochotę na film, np. animowany, gorąco polecam "W głowie się nie mieści" Disneya. W sposób obrazowy pokazuje, jak emocje mieszają nam w głowach i życiu, jak mogą wpływać na nasze decyzje i zachowanie. To świetna metafora tego, jak czasem bywamy nieobliczalni, choć w gruncie rzeczy wszystko ma swoje wytłumaczenie... Polecam!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz