3/01/2021

przemocowa, toksyczna miłość

Nigdy nie sądziłam, że na widok zdania "Kochajcie się mamo i tato" będę miała odruch wymiotny. A jednak. 

Jakiś czas temu obok bilbordów z płodem w sercu i hasłem "Jestem zależny, ufam Tobie" pojawiły się podobne (czcionka wydaje się być ta sama) z hasłem "Kochajcie się mamo i tato". I niby wszystko fajnie, niby słodko, niby hasło do refleksji i może impuls do przeanalizowania swojej relacji z małżonkiem, ale kiedy odwiedzi się reklamowaną na bilbordzie stronę i zacznie wnikliwie czytać... Ciarki przechodzą po ciele.



W zasadzie mogłabym przemilczeć całą sprawę. Przecież po co poruszać tematy niewygodne, niemiłe, po co "atakować" naukę kościoła, którego było się kiedyś taką zwolenniczką, z którym tyle człowieka łączyło, który przecież - tak się przynajmniej z pozoru wydaje - chce dla człowieka jak najlepiej.

Dlaczego więc nie milczę? Bo nie mogę. Bo już nie chcę, bo już mam dosyć opresyjności polskiego kościoła. (Generalizuję, wiem, ale pomimo iż poznałam wielu kapitalnych księży, którzy byli dla mnie prawdziwymi duchowymi przewodnikami, o tyle gdy spojrzymy na decyzyjnych w tym środowisku i ich nauki/postawy, oficjalne stanowiska KK są dość wyraźnie nakreślone - niestety.) Opresyjności na różnych szczeblach.


Wychowuje się nas w wierze strachu. Mamy się bać szatana i piekła, a ze strachu przed nimi padać na kolana i błagać Boga o pomoc. Niby coś tam słyszymy o wielkiej miłości Boga do ludzi, ale jednocześnie cały Stary Testament temu zaprzecza, a Wielkanoc - to piękne, tak radosne w swej naturze święto - najczęściej sprowadza się do żałowania za swe okropne winy, za które Chrystus oddał życie. Umarł za nas, a my tacy podli. Jak się czujesz z tym wszystkim? Słysząc to niemal na każdej Mszy? Ja nienawidziłam Środy Popielcowej, bo nie czułam się na tyle zła, by brudzić mnie popiołem, którym rzekomo dalej bym była (cóż, i w założeniu będę), gdyby nie Bóg. Jak to jest być dzieckiem rodzica, który wymaga od ciebie skrajnego oddania i absolutnej miłości, bo cię powołał do życia i kiedyś cię znowu do siebie przygarnie, ale nie teraz, bo musisz sobie na to dopiero zasłużyć? Ale żyj tą obietnicą, a jakże. Odwiedzaj go co niedzielę (bo jak nie, to jesteś niedobry, grzeszny - to już nie możesz się z nim w pełni spotkać, musisz przeprosić i dostać rozgrzeszenie), wypełniaj jego wolę, a może po śmierci zasłużyć na życie u jego boku. Co powiedzielibyście o tej relacji, gdyby nie była nazwana religią/wiarą, a miała miejsce w normalnym, ludzkim życiu? Niezdrowa, toksyczna, przemocowa?


W tym duchu utrzymana jest narracja dookoła tak pięknego hasła jak "Kochajcie się mamo i tato", umieszczonego w przestrzeni miejskiej przez Charyzmat Wspólnoty Trudnych Małżeństw SYCHAR.

Na stronie głównej charyzmatu (tej podanej na bilbordzie) czytamy:

Musicie zawsze powstawać!

Możecie rozerwać swoje fotografie
i zniszczyć prezenty.
Możecie podeptać swoje szczęśliwe wspomnienia
i próbować dzielić to, co było dla dwojga.
Możecie przeklinać Kościół i Boga.

Ale Jego potęga nie może nic uczynić
przeciw waszej wolności.
Bo jeżeli dobrowolnie prosiliście Go,
by zobowiązał się z wami…
On nie może was „rozwieść”.

To zbyt trudne?
A kto powiedział, że łatwo być
człowiekiem wolnym i odpowiedzialnym.
Miłość się staje
Jest miłością w marszu, chlebem codziennym.

Nie jest umeblowana mieszkaniem,
ale domem do zbudowania i utrzymania,
a często do remontu.
Nie jest triumfalnym „TAK”,
ale jest mnóstwem „tak”,
które wypełniają życie, pośród mnóstwa „nie”.

Człowiek jest słaby, ma prawo zbłądzić!
Ale musi zawsze powstawać i zawsze iść.
I nie wolno mu odebrać życia,
które ofiarował drugiemu; ono stało się nim.


Słowa podpisane są imieniem i nazwiskiem Michel Quoist - francuskiego duchownego, do którego rozumienia wolności jeszcze tu wrócę, ale pochylmy się na razie nad cytowanym powyżej tekstem.

Ale Jego potęga nie może nic uczynić/ przeciw waszej wolności./ Bo jeżeli dobrowolnie prosiliście Go,/ by zobowiązał się z wami…/ On nie może was „rozwieść”.

Czyli jeśli oznaką mojej wolności było sakramentalne "tak" - zgoda na złączenie się z konkretnym człowiekiem - to już później nie mogę zmienić zdania, nie mogę czuć inaczej, po latach nic się zmienić nie może, niezależnie od sytuacji, warunków itp., bo kiedyś w ramach wolności dokonałam konkretnego wyboru i teraz co - odbiera mi się tę wolność w imię szanowania mojej wolności właśnie? 🤯 Rozumiecie: to jak powiedzieć nastolatce, że nie ma prawa lubić koloru czarnego , bo jako czterolatka w ramach wolnego wyboru wybrała różowy i nie ma prawa tego zmienić, bo przecież już wybrała! Albo gdy pójdzie się na studia to też nie ma prawa się ich zmienić, bo przecież klamka zapadła - przecież jako wolni ludzie wybraliśmy, więc "musimy zawsze powstawać", nie poddawać się i na siłę przeć do przodu "pośród mnóstwa >>nie<<"! 🤦‍♀️ Wiecie, ja rozumiem poniekąd tę narrację: że tu jednak buduje się coś poważnego, że to związek dwojga ludzi, więc można kogoś realnie zranić, że to jednak decyzja o dużej (po)wadze i nie powinna być podejmowana pochopnie. Ale odbieranie którejkolwiek ze stron wolności w momencie, gdy np. okaże się, że w danym związku jest przemoc (psychiczna czy fizyczna), że cierpi nie tylko małżonek, ale też np. dzieci... Czy to nie jest brutalne i bez serca? I ta ostatnia zwrotka: że tak, owszem, każdy ma prawo błądzić, ale nikomu nie wolno odebrać życia, które komuś ofiarował, bo przecież są teraz "jednym ciałem" (jak często mówi się o małżonkach, co zresztą już samo w sobie w jakiejś mierze jest niezdrowe, bo wymazuje indywidualność człowieka, jego wyjątkowość, a w tym także prawo do np. własnych pasji czy swojego własnego oglądu świata).

Treści jest jednak na stronie więcej, wszak jest ona poświęcona ratowaniu trudnych małżeństw.

 

W zakładce "Po co rozwód?" przeczytamy:

Bo wiele osób tutaj słyszało mnóstwo już takich historii. I wie, że do życia samodzielnego – rozwód nie jest potrzebny. To są tylko niepotrzebne koszty, zabrudzone papiery, łażenie po sądach, pisanie podań, odwołań – masa niepotrzebnych rzeczy, stresów, problemów, które się funduje małżonkowi.
I w imię czego? W imię bycia samemu?
Przecież to się kupy nie trzyma.
Rozwód jest potrzebny, by móc bez przeszkód wejść w oficjalny związek z kimś innym. I tylko po to.
Wszystko inne – rozdzielność majątkowa, alimenty, podział majątku, terminarz spotkań z dziećmi, wyprowadzka, nawet do innego miasta czy kraju – jest możliwa i bez rozwodu.

Patrzę i oczom nie wierzę.

"Masa niepotrzebnych stresów fundowanych małżonkowi"... A jeśli ten zdradzał? A jeśli bił? Albo stosował przemoc psychiczną, tak trudną często do udowodnienia, ale odbierającą chęć do życia? A jeśli - zwyczajnie - nie pasujecie do siebie, o czym dowiedzieliście się po fakcie, bo przecież w katolickich domach mieszkanie ze sobą czy życie ze sobą PRZED ślubem jest surowo wzbronione, bo jest grzechem? "Przecież to się kupy nie trzyma", napiszą ci. Nie wiem, czy śmiać się tu, czy płakać. Nie, rozwód często wcale nie jest tylko po to, żeby wejść w związek z kimś innym. Często jest to ratunek dla związku, który jest chory i toksyczny. To nowy początek - tak, ale niekoniecznie od razu z nowym człowiekiem w życiu, bo żeby zagoić pewne zranienia albo uleczyć się z traum potrzeba czasu. Rozwód to uwolnienie się od relacji, która nie była dobra - niezależnie od powodu. I jeszcze ta bezczelna manipulacja: że to niepotrzebne koszty, zabrudzone papiery ("Zabrudzone"? Serio?), że tyle "niepotrzebnych rzeczy i stresów", których tak łatwo można uniknąć? Ano można - odcinając się raz a dobrze od toksyka, na przykład.

Charyzmat Wspólnoty Trudnych Małżeństw SYCHAR tłumaczy wszystko tym, że w trakcie zawierania ślubu kościelnego, do związku dwójki ludzi dochodzi Chrystus. Możemy przeczytać: "I nawet wtedy, gdy jeden z małżonków odchodzi [i ma nowego partnera, a nawet dzieci w nowym związku - przyp. MRC], to małżeństwo sakramentalne istnieje nadal, gdyż nadal obecny jest w nim Jezus." I małżeństwo takie - jak przekonuje wspólnota - Bóg chce dalej uzdrowić, bo taki jest jego plan. A więc nieistotne, że rozwód już był, że tworzy się nowy związek - być może szczęśliwy, że urodziły się dzieci. Nie! Bo tamten związek - sakramentalny - jest uświęcony i ZAWSZE do uratowania, niezależnie od sytuacji. Dlaczego? Bo: "Jest ono nierozerwalne i niezmienne w czasie, gdyż w Bogu nie ma przemiany ani cienia zmienności (Jk 1,17)." Tutaj wypada jedynie odchrząknąć, i odnośnie "braku zmienności Boga" przypomnieć sobie jego zachowanie w Starym a Nowym Testamencie. Te dwie postaci się wykluczają, są skrajnie różne.

Pan Jezus chce ich samych uzdrowić, uzdrowić ich małżeństwo, wskazując im drogę zbawienia poprzez nawrócenie, pojednanie, wypełnianie swojego powołania, czyli realizację zobowiązań wynikających z przysięgi małżeńskiej! Widzi ich cały czas jako jedno ciało (Rdz 2,24; Mk 10,7–9; Mt 19,6; Ef 5,31), jako sakramentalny nierozerwalny związek, któremu błogosławi na każdym etapie kryzysu, nawet gdy małżonkowie są po rozwodzie i wchodzą w nowe związki, w których rodzą się dzieci. I bardzo pragnie, aby nasza miłość do współmałżonka była w każdej sytuacji taka jak miłość Jezusa do nas (Ef 5,21-33).

Przypomnijmy, że Jezus umarł na krzyżu za ludzkie grzechy - od nas więc wymaga się chyba tego samego, tj. skrajnego poświęcenia, nawet śmierci, byleby tylko wypełnić swoje zobowiązania. Nie ważna jest cena, istotne jest wypełnianie "powołania".

Kolejne słowa bardzo mnie smucą, tj. czytamy: "Tomistyczny porządek miłości stawia miłość małżeńską przed miłością rodzicielską. Odpowiedzialność za dochowanie wierności przymierzu małżeńskiemu ma z woli Bożej pierwszeństwo." Dotyczy to co prawda dzieci z drugiego związku, ale wspomniany porządek miłości jest niepokojący. Jeśli bowiem w naszym domu istnieje przemoc, naszym obowiązkiem jest chronić siebie i dzieci - przede wszystkim dzieci! Partner-oprawca nie może być tym, z którym będziemy uwiązani już na zawsze, bo mamy stawiać "miłość" małżeńską przed wszystkimi innymi. Taka miłość jest chora i toksyczna i nie przyniesie niczego dobrego.

Jeśli ktoś jeszcze miał jakiekolwiek wątpliwości (albo nadzieje), skutecznie zostają one rozwiane w kolejnych akapitach artykułu "Pan Jezus chce uzdrowić każde sakramentalne małżeństwo po rozwodzie":

Przysięga małżeńska jest bezwarunkowa, w jednakowym stopniu obowiązuje wszystkich sakramentalnych małżonków – zarówno tych, co skrzywdzili i tych, co zostali skrzywdzeni. Nie ma w niej bowiem warunku, że np. będę cię kochał dopóki nie będziesz mnie krzywdził. [sic!] Przysięga nawiązuje do prawdy, że sakramentalne małżeństwo jest przymierzem, a przymierze jest nierozerwalne i obowiązuje małżonków na dobre i na złe przez całe ich życie.

Rozumiem założenie czy obietnicę, że jesteśmy ze sobą na dobre i na złe - ALE dla mnie pod warunkiem, że się wspieramy, że próbujemy razem poradzić sobie z przeciwnościami, że po to właśnie bierzemy ślub, by mieć w drugiej osobie oparcie. Tymczasem słowa jak te wyżej cytowane wypaczają jakiekolwiek zdrowe rozumienie miłości. Jeśli bowiem współmałżonek stosuje przemoc i np. jest zamknięty na zmianę (terapię czy cokolwiek), uparte trwanie w takim związku jest wyłącznie cierpieniem dla idei - a często zadawaniem tego cierpienia niewinnym istnieniom, jakimi są dzieci. Dzieci wychowywane w przemocowych rodzinach będą powielały przemocowe, toksyczne wzorce (Bo gdzie miały się nauczyć tych zdrowych?) i będą zakładały kolejne przemocowe, schorowane rodziny. Czy naprawdę tego właśnie życzy sobie Bóg? W imię "ludzkiego powołania"?

Z tego przymierza wynika współodpowiedzialność za zbawienie współmałżonka i obowiązek pomocy mu w jego nawróceniu swoim świadectwem życia, nawet w sytuacji, gdy jest on krzywdzicielem i sam łamie przysięgę. Bardzo ważna jest więc postawa i świadectwo tego współmałżonka, który doświadczył np. zdrady, porzucenia i który nie tylko nie szuka zemsty za doznane krzywdy, ale dochowuje wierności, jest otwarty na powrót współmałżonka i nie szuka „szczęścia” w drugim związku. Bo czy niewierność żony i drugi jej niesakramentalny związek pomoże jej mężowi, który ją wcześniej krzywdził, w nawróceniu i zbawieniu, czy odwrotnie – przeszkodzi? Czy żona pozostając w drugim związku nawet, po ludzku patrząc, udanym – nie krzywdzi w ten sposób swojego sakramentalnego współmałżonka? Uświadamianie tej odpowiedzialności podczas towarzyszenia małżonkom rozwiedzionym żyjącym w niesakramentalnym związku jest obowiązkiem każdego katolika, nie tylko duszpasterza.

Powyższy ustęp podsumuję emotikoną: 🤮. 

Nie dość, że człowiek doświadczył krzywdy, być może traumy, może jeszcze nie potrafi się pozbierać, to jeszcze podsyca się w nim poczucie winy, że to on jest teraz odpowiedzialny za nawrócenie swojego oprawcy! 🤯 Żeby tego było mało - tę odpowiedzialność powinien uświadamiać ofierze "każdy katolik", nie tylko duszpasterz! Czyli jeśli zwierzę się mamie albo przyjaciółce, że odeszłam od mężą, bo ten mnie bił, stosował przemoc ekonomiczną, że dzieci bały się, kiedy sięgał po butelkę, mam usłyszeć, że moim obowiązkiem jest wspierać go w spotkaniach AA albo że mam do niego wrócić, bo biedak jeszcze bardziej się załamał po moim odejściu? SERIO?! 🤦‍♀️

Każdy dorosły człowiek - a teoretycznie tacy mogą legalnie wstępować w związki małżeńskie - powinien odpowiadać za siebie i swoje czyny i dojrzale kierować swoim życiem. Jasne, że każdemu może podwinąć się noga, ale po tym właśnie poznamy postawę odpowiedzialną (!), że postaramy się danego błędu więcej nie popełnić. W konfesjonale przecież punktem obowiązkowym jest "postanowienie poprawy" - i to nie takie ot, gołosłowne, bo z tego powinniśmy być rozliczani co spowiedź. To postanowienie ma być szczerze i - uwaga! - efektywne! Jak więc ma się do tego wszystko to, co o krzywdzącym małżonku wypisuje charyzmat na swojej stronie internetowej?

Po raz kolejny w kościele bronione są nie ofiary, a oprawcy. Czytamy: "Brak wsparcia i akceptacja drugich związków podważa sens trwania małżonków w postawie wierności. Czują się oni dodatkowo zranieni nie tylko przez współmałżonka, który odszedł, ale również przez otoczenie." Tj. jeśli biłeś, piłeś, znęcałeś się, stosowałeś przemoc psychiczną i nie ruszyłeś palcem, by cokolwiek zmienić, jak śmiesz TY czuć się zraniony?! 

Można się dobić, ja wiem, ale spokojnie, wspólnota SYCHAR spieszy z dobrym słowem: 

Pan Bóg nie podzielił ludzi na herosów i nie-herosów, na tych, którzy są zdolni wypełniać Jego Przykazania i na tych, którzy nie są do tego zdolni. Pan Jezus wszystkim głosił tę samą naukę, mówił: „Wszystko jest możliwe dla tego, kto wierzy” (Mk 9,23b).

Czy czujecie się lepiej?

Cóż, ja dalej nie.

Bo niby Bóg nie dzieli, ale jednak tak. "Wszystko jest możliwe dla tego, kto wierzy". Jeśli więc dla Ciebie nie jest możliwe, to znaczy, że nie wierzysz albo wierzysz za słabo. Ha! Kolejny raz buduje się w człowieku poczucie winy. Bo przecież grzeszni się rodzimy, bo przecież każdy ma na sobie znamię grzechu pierworodnego, byśmy już na samiuteńkim początku musieli poddać się sakramentom, bo jedynie Bóg i kościół nas ocalą. (Tym samym świetnie uprawomocniając istnienie instytucji Kościoła Katolickiego, na przykład. Bez niego niemowlę to grzesznik, co nie?) 

Jakby tego było mało, znajdziemy na stronie link do artykułu z serwisu Opoka pt. "Czy człowiek ma prawo do szczęścia?", który wyraźnie pokazuje, że te osoby zdają sobie sprawę z faktu, że przymuszanie kogoś do trwania w nieszczęśliwym związku może być niehumanitarne (użyto właśnie tego sformułowania). Jednocześnie bezczelnie odwracają kota ogonem, tłumacząc, że to nieprawda, że kolejne związki po rozwodzie są szczęśliwe, bo najczęściej nie są (i polecają przyjrzeć się znajomym na potwierdzenie; cóż - moi rodzice są o wiele szczęśliwsi w swoich nowych związkach, więc dwa przykłady z najbliższego otoczenia już temu przeczą). Czytamy:

Wystarczy sięgnąć do opracowań czy ankiet na temat „życie po rozwodzie” — a najlepiej rozejrzeć się po znajomych — żeby się przekonać, jak często następny związek pozostawia nie mniej do życzenia niż pierwszy. Bywają niestety ludzie, którzy noszą w sobie jakąś niedobrą zdolność unieszczęśliwiania innych i czynią to dość skutecznie w stosunku do swoich kolejnych współmałżonków. Krótko mówiąc, jeśli małżeństwo jest „nieudane”, to przeważnie nie dlatego, że małżonkowie się źle dobrali: prawdziwa przyczyna niepowodzenia leży zwykle w ich ogólnym stosunku do życia.

Serio? SERIO? Człowiek, który np. ucieka z toksycznego małżeństwa i próbuje ułożyć sobie życie na nowo ma nosić w sobie "jakąś niedobrą zdolność unieszczęśliwiania innych"?! Bo co - bo np. ma nieprzepracowane traumy i dlatego mu nie wychodzi w kolejnym związku? A czy ktokolwiek pomyślał, dlaczego np. kolejne związki są nieszczęśliwe? Może przez - hmm... 🤔 - fakt, że rosło się w chorującej rodzinie, gdzie rodzice właśnie trzymali się na siłę związku, ale krzywdzili tym i siebie, i dzieci? Może przez to ci dorastający ludzie nie dostali odpowiednich wzorców, a potem wylądowali w kolejnym toksycznym domu? Z deszczu pod rynnę? I kiedy już nie mogli tego wytrzymać i porwali się na akt odwagi i zapragnęli powalczyć o swoje szczęście - wypomina się im, że nie wychodzi, bo wina leży w ich stosunku do życia albo że mają talent do unieszczęśliwiania ludzi? 🤯 Ile mi jeszcze razy głowa tu wybuchnie? Cóż, nie musiałam długo czekać, bo kolejny fragment z linkowanego artykułu mówi:

Trudno się z tym nie zgodzić, że lepiej być małżeństwem zgodnym i kochającym się niż małżeństwem niedobranym, albo że lepiej mieć gdzie mieszkać, niż nie mieć dachu nad głową, lepiej być zdrowym, niż chorym lub kaleką, lepiej żyć w spokoju, niż być prześladowanym. Ale byłoby jeszcze trudniej nie zgodzić się z tym, że szczęście nie jest przypisane do tych wyznaczników. Człowiek chory może być szczęśliwszy od zdrowego, prześladowany może być szczęśliwszy nie tylko od swojego prześladowcy, ale nawet od człowieka sprawiedliwego, któremu los oszczędził nieprzyjaciół. Może się również zdarzyć — i na pewno się zdarza — że ludzie, którym małżeństwo idzie jak po grudzie, są szczęśliwsi od małżonków świetnie dobranych. [SIC!!! Zaznaczenie moje.]

Naprawdę? NAPRAWDĘ ktoś wierzy w to - i jeszcze wmawia to innym - że nieszczęśliwe małżeństwo daje więcej szczęścia od szczęśliwego? WHAT?!

Wybaczcie, nie dotrwałam do końca. Treści na stronie było o wiele więcej, artykuł z Opoki zamknęłam, nie doczytawszy go. Nie dałam rady. Od tych rewelacji rozbolała mnie głowa. 

 

Najgorsze jest to, że ludzie żyjący w Kościele, zaangażowani, będą przyjmowali te treści bezrefleksyjnie, wszak opakowane są w piękne frazesy: mówi się o poświęceniu, miłości, o odpowiedzialności za drugiego człowieka, o tym, że możemy realnie wpłynąć na czyjeś nawrócenie... Tylko że żądanie od człowieka tego, co zrobił dla nas Chrystus, jest okrucieństwem. Bóg postanowił umrzeć dla ludzi i wymaga od nich ostatecznych ofiar. Po raz kolejny dostajemy w chrześcijaństwie wzór, do którego mamy dążyć, a do którego przybliżyć się nie sposób. Pierwszy? Matka Boża - zawsze dziewica.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz