3/27/2019

Biblioteczka Pani Sowy (cz. 11)

Zapraszam do cyklu poświęconego książkom. Tym, które w minionym czasie przeczytałam sama albo ze swoimi dziećmi. Co nam się podobało, co mniej? Co polecamy?




To był dla nas dobry czas lekturowy. Nadrobiłam sagę o Poldarkach, z dziećmi zaczęłam kolejną klasyczną książkę, jednocześnie w nasze ręce wpadły prawdziwe perełki. Przez cały marzec na Instagramie trwała akcja #KOCHANIEprzezCZYTANIE (organizowana przez @savethemagicmoments), w ramach której ukazało się ponad 2 tysiące zdjęć obrazujących wspólne czytanie z dzieckiem. Jak to cieszy! Zwłaszcza że kilka dni temu opublikowano nowe badania dotyczące czytelnictwa, według których prawie 1/3 Polaków nie miała w ręce żadnej książki. Żadnej! (Podchodzę do tych badań sceptycznie, bo z jednej strony mogę żyć w pewnego rodzaju bańce - moje otoczenie czyta, ja czytam, więc wyniki nas dziwią, a z drugiej przebadano za pośrednictwem internetowych ankiet jedynie 2000 respondentów. Mąż przekonuje, że tyle wystarczy, by wynik był miarodajny, ale ja jestem nieprzekonana... Może Janina Bąk powinna się tutaj wypowiedzieć? 😉)
W połowie marca odwiedziła nas Joasia z @czytanepogodzinach, która zrobiła nam przecudną sesję w ramach jej akcji #lifestylewithbooks (dwa zdjęcia znajdziecie w tym wpisie). To była świetna przygoda, a my będziemy mieli wspaniałą pamiątkę! Asiu - dziękuję!


biblioteczka dzieci

O książce "Po ciemku, czyli co się dzieje w nocy" pisałam już w TYM wpisie, tutaj więc przypomnę tylko, że to jedna z piękniejszych książek dla dzieci, jakie miałam w rękach. Ilustracje są wspaniałym mariażem wszystkiego tego, co ucieszy dziecko i zadowoli dorosłego. Są cukierkowe i kolorowe, a jednocześnie baśniowe i wysmakowane. Bywam naprawdę wybredna, jeśli chodzi o warstwę wizualną, ale ta pozycja przekonuje mnie w całości. Do tego treść! Tyle ciekawostek o nocy w jednym miejscu! (I nie tylko o nocy, bowiem czasem ta pora doby służy jako pretekst do rozmowy o czymś innym!)

"Roboty przyszłości" Artur Gulewicz

Żyjemy w czasach, które rozwinęły pojęcie "użyteczności". Nie wystarczy już, by telefon pozwalał na rozmowę z kimś oddalonym od nas o kilometry. Dzisiaj ma on robić zdjęcia, puszczać muzykę, pozwalać buszować po sieci, rozmawiać w social mediach czy nawet przechowywać nasze pliki. Gdybyśmy więc mieli wyobrazić sobie robota przyszłości? Oczywiście, można by iść w stronę androidów, które wyglądają jak żywy człowiek, ale Artur Gulewicz wpadł na inny pomysł. Robot przyszłości? Powinien być tak samo (albo i bardziej) wszechstronny, jak nasze smartfony!

Książka "Roboty przyszłości" to - w zasadzie - książka sklejona z trzech części. Dostajemy korpus robota oraz jego dwie ręce: prawą i lewą. Każdą z nich możemy zmieniać, a przez to decydować o funkcjonalności robota. Ma on robić jajka sadzone, puszczać muzykę i jednocześnie zamiatać? Nie ma problemu! Albo wyprowadzać psa, rozbijać jajka do ciasta i malować ścianę, co by szybciej jakieś DIY można było pokazać albo przepis opublikować? Nie ma sprawy!

Książką można się bawić bez jej czytania, ale i tekst sprawia wiele radości, bowiem wraz z przewracanymi częściami książki, zmieniamy poszczególne części zdania! Z tych zabaw słowem mogą wyjść prawdziwe perełki... Na przykład: "Wielotryb szpachluje i maluje na śniadanie" (opcja dla blogerów wnętrzarskich 😎) albo "Kurzoprecz uczy gry w piłkę w pół godziny" lub "DJ-Rob dba o kwiaty na sali treningowej" i inne tego rodzaju... Niecodzienne połączenia rozwijają wyobraźnię, pobudzają do rozmów, a także momentami wyzwalają głupawkę 😅. Ułatwiają to zwłaszcza dowcipne rysunki - sikający piesek jest chyba moim ulubionym!

To też dobry sposób, żeby rozpocząć z dzieckiem rozmowę o priorytetach. Na czym zależy nam najbardziej? Do czego potrzebujemy pomocy albo czego nam brakuje (np. muzyka, której lubimy słuchać w ciągu dnia)? Gdybyśmy mieli zaprojektować idealnego dla siebie robota, jakie funkcje musiałby posiadać? Myślę, że taka rozmowa będzie niezwykle pouczająca zwłaszcza dla rodzica - odpowiedzi udzielane przez dzieci pozwolą nam lepiej je poznać. Bo czy na pewno wiemy, co dla naszych pociech jest najważniejsze, jakie mają pasje i czego potrzebują?

Książka ma grube, sztywne karty, ilustracje są kolorowe, a tekst duży. Powinna długo posłużyć nawet wielokrotnie przeglądana i kartkowana. Może się wydawać, że rysunki są niezwykle szczegółowe, a przez to skomplikowane (np. dla maluchów), ale dzięki temu książka się tak szybko nie znudzi. Za każdym razem będzie można odkryć coś nowego!








"Tosia czeka na braciszka" Natalia Minge, ilustracje: Anna Łazowska

Pamiętam moment, kiedy nasz synek miał zostać starszym bratem. Niczego nie ukrywaliśmy, opowiadaliśmy o tym, co się dzieje czy to z moim ciałem (że w brzuszku rośnie dzidziuś, który po jakimś czasie wyjdzie na świat), czy jak się zmieni nasze życie (że pojawi się maluszek, który może płakać i który na początku będzie głównie spał i jadł, a jak podrośnie będzie kompanem do zabaw itp.). Wówczas pomogła nam książeczka "Czekamy na dzidziusia" z serii "Obrazki dla maluchów" - wielokrotnie przez synka wertowana, a przez nas opowiadana. Gdybym jednak teraz miała zajść w ciążę i szukała pomocnej lektury, "Tosia czeka na braciszka" byłoby moim pierwszym strzałem. Dlaczego?

Ta książka skupia się na emocjach i, mimo iż przypomina zwykłą książkę z obrazkami, jest poradnikiem. Ale spokojnie - to nie jest suchy poradnik, który będzie pomocą wyłącznie dla rodzica, a dziecko znudzi. Autorki za pomocą wyrazistych ilustracji oraz prostego tekstu stworzyły pozycję przykuwającą uwagę malucha, atrakcyjną dla niego, a jednocześnie bogatą w treści dla dorosłych. Książka pokazuje przekrój emocji pierworodnego dziecka, które za moment stanie się starszym bratem albo siostrą. Mamy tutaj i ciekawość, i złość, i strach, i zazdrość, i radość. Mieszankę iście wybuchową, niemniej każe z tych uczuć ma swoje wyjaśnienie, a sytuacje obrazowane na każdej stronie doskonale to pokazują. Nie dostajemy pustych informacji - każda emocja jest zanurzona w kontekście. Rosnący brzuszek mamy i rozmowa z rodzicami na kanapie: dziecięca ciekawość i ekscytacja, oczekiwanie na nowe. Jednocześnie - kolejna strona, na której Tosia porządkuje swoje zabawki - strach, czy nowy maluszek nie zabierze pokoju albo ukochanego konika-przytulanki. Strach o mamę, gdy ta źle się czuje i leży zwinięta pod kocem, z twarzą wykrzywioną bólem. Radość z czasu sam-na-sam z tatą. Niecierpliwienie się: kiedy dziecko wyjdzie z tego brzucha?! Smutek, gdy mama zajmuje się maluszkiem - czy będzie jak dawniej? Duma Tosi, gdy podaje pieluszki - bo jest potrzebna, bo potrafi pomóc. Szczęście, gdy braciszek się śmieje z jej żartów. Bezsilność, gdy płacze. Emocji jest tutaj naprawdę wiele (nie wymieniłam wszystkich!), a dzięki uchwyceniu ich w konkretnych sytuacjach, charakterystycznych czy dla okresu ciąży, czy później pierwszych miesięcy opieki nad niemowlęciem, łatwiej i dziecku, i rodzicowi odnaleźć się w całym spektrum odczuć starszaka. Pierwszak (nie pierwszoklasista, a pierworodne dziecko 😉) nauczy się rozumieć to, co się z nim dzieje, nazywać emocje, rodzic z kolei uzyska prosty komunikat zwrotny: jeśli nie wiesz, dlaczego twoje starsze dziecko dziwnie się zachowuje, masz już wyjaśnienie (albo przynajmniej jakąś podpowiedź)!

Kolorystyka książki jest stonowana, a Anna Łazowska posługuje się w zasadzie tylko kilkoma barwami (fioletowy, niebieski, żółto-pomarańczowy, różowy, brązowy), które w różny sposób podbija na kolejnych stronach. Całość jest dzięki temu spójna, można skupić się na sytuacji i np. mimice postaci (choć później można także śledzić szczegóły, ale one nie rozpraszają i w istocie stanową tło dla rzeczy ważniejszej: przekazu). Być może ktoś uzna, że nie jest to książka dla chłopca - właśnie z uwagi na kolorystykę - ale nie przesadzałabym  z tym skreślaniem pozycji ze względu na obecność różu czy fioletu. Ilustratorka naprawdę na tyle przemyślanie skomponowała całość, że szata graficzna jest... unisex.

Najważniejsze słowa padają pod koniec i w zasadzie są najlepszą "lekcją" dla każdej rodziny:

Czasami jest nam trudno, ale bardzo się kochamy.
To nie sztuka uśmiechać się przez cały dzień czy nigdy nie kłócić. Sztuką jest radzić sobie z różnymi emocjami - przeżywać je, zdawać sobie z nich sprawę, akceptować je i siebie z nimi. Każdy z nas jest inny, każdy ma swoje potrzeby, pragnienia i obawy. Ale razem jesteśmy rodziną, i jeśli tylko będziemy otwarci na siebie, będziemy się w siebie wzajemnie wsłuchiwać, taka miłość przez duże "M" będzie nas łączyć. Zawsze.








"Zawodowcy w świecie zwierząt" Wendy Hunt

Książek o zwierzętach jest tyyyyle!, że wydaje się, że nie da się stworzyć niczego nowego, oryginalnego. Że można jedynie prześcigać się w poszukiwaniu świeższych ciekawostek, może serwować nowe ilustracje - zbliżone do tych z albumów biologicznych (jak w książce "Animalium") albo odwrotnie - zaszaleć graficznie. Cóż... Studio Muti - odpowiedzialnie za graficzną oprawę "Zawodowców w świecie zwierząt" - zaproponowało rozwiązanie już znane: ilustracje dziecięce, urocze, ale którym nie można odmówić podobieństwa do rzeczywistych stworzeń. Jest więc kolorowo, ale bez infantylizacji. Takie projekty lubię bardzo! A Wendy Hunt znalazła swój sposób na pokazanie świata zwierząt inaczej. Bo czy zastanawialiście się kiedyś, jaki zawód mogłaby wykonywać sowa albo w charakterze kogo pracowałby pawian?

"Zawodowcy w świecie zwierząt" to świetny punkt wyjścia do własnych poszukiwań i... zabawy! Macie w domu zwierzątko? Zastanówcie się wspólnie, jaki mogłoby by wykonywać zawód? Może czyjaś rybka byłaby kaskaderem (podobno rybka, którą miałyśmy z siostrą w dzieciństwie, wyskakiwała z akwarium i w locie łapała muchy!), papuga aktorką, pies obrońcą a kot... prezesem? 😅 Wyprawcie się do parku, do lasu albo na wieś bądź do zoo: kim mogłyby być zwierzęta, które spotkacie? Flaming baletnicą? Jaskółka podniebną tancerką? Wiewiórka magazynierem, a ślimak... zamiatarką ulic? Puśćcie wodze fantazji!

Książka posiada twardą oprawę, a kartki są z grubszego, matowego papieru, który przyjemnie brać w palce. Kolory są żywe, dostosowane do prezentowanej lokalizacji, znajdziemy tu bowiem wiele miejsc zamieszkiwanych przez charakterystyczne dla nich stworzenia. Przeniesiemy się na pustynię, w głąb oceanu, na sawannę, prerię, biegun północny, wyspy tropikalne, bagna, do lasu albo w góry... A to nie wszystko! Na początku odnajdziecie spis treści z wyszczególnieniem poszczególnych lokacji, a na końcu indeks opisanych zwierząt, co zdecydowanie ułatwi poruszanie się po książce. Ale! Wcale nie trzeba kierować się jakimś szczególnym porządkiem w trakcie lektury. Wyszukiwanie na chybił-trafił także gwarantuje świetną zabawę!









Aktualnie czytamy z dziećmi do snu "Mały pokój z książkami" Eleanor Farjeon z ilustracjami Edwarda Ardizzone. To klasyka brytyjskiej literatury dla dzieci - taki zbiór baśni, których polski czytelnik raczej nie zna. Zgromadzono tu i dłuższe opowieści, podzielone na rozdziały, i krótsze - jak typowe baśnie, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Tematyka jest szeroka, a niektóre historie bardzo wzruszające. Jedne podobają nam się mniej, inne bardziej, ale wczytujemy się, zaciekawieni, co też przyniesie nam kolejna opowieść. (Ten tytuł! Rozczulił mnie!)


biblioteczka mamy

"Skogluft. Mieszkaj zdrowo" Jørn Viumdal

O książce wspominałam już we wpisie "50 twarzy Greena", dzisiaj chciałam omówić ją bardziej szczegółowo. 

Mam mieszane uczucia co do pozycji. Z jednej strony jest to pięknie wydana książka, z połyskującymi elementami na matowej okładce, wydrukowana na świetnym papierze. Ilustracje są minimalistyczne i bardzo mi odpowiadają, ale zdjęcia - mimo iż estetyczne - powtarzają się tak często jak we wpisach blogerów na pewnym etapie ich internetowej działalności (kiedy pokazują oni w zasadzie to samo, ale z różnych - choć bardzo do siebie podobnych - ujęć). Powtórzenia, powtórzenia, powtórzenia... To samo w warstwie treści. Na szczęście nie są to powtórzenia słowo-w-słowo, zdania zamieszczone na zasadzie kopiuj-wklej. Niektórzy mogliby uznać, że autor "leje wodę", niemniej powtórzenia mają - jak sądzę - swoje proste uzasadnienie: po pewnym czasie mamy wbite w głowę najważniejsze założenia książki. To jak metoda zdartej płyty: mówisz to samo cały czas, od nowa, uparcie, aż druga strona w końcu zrozumie albo przynajmniej przyjmie Twoją wypowiedź. A jakie jest przesłanie, które mamy zapamiętać? Że przydałby nam się powrót do natury, byśmy odzyskali zdrowie (zmniejszenie stresu, kaszlu, bólu oczu i innych).

Wielu może więc uznać książkę za nudną i mało odkrywczą. Ale to nie tak. (Choć, przyznaję, trzeba autorowi zawierzyć i miejscami przetrawić styl pozycji, żeby dotrwać do końca. Nie jest łatwo, choć lekka lektura w wolnych chwilach - i tylko dla przyjemności - nie powinna być specjalnie przykra.)

Autor dzieli się z nami swoim doświadczeniem, jak również doświadczeniami innych. Dużo tu wyników różnych badań prowadzonych przez naukowców z całego świata. Dużo stwierdzeń, które wydawałyby się banalne, ale w zasadzie niewielu się nad nimi bardziej pochyla. Np. stwierdzenie, że powinniśmy zaprosić rośliny do naszych domów, by poczuć się lepiej. I bach - można się zaśmiać i ze zniechęceniem zamknąć książkę, bo co tu odkrywczego! Ale to właśnie nie jest takie proste. Jørn Viumdal wyraźnie podkreśla, że to nie może być jakakolwiek roślina i że nawet wnętrze obrazujące styl urban jungle w całej rozciągłości nie musi gwarantować sukcesu. Jak wspomina, tylko rosnąca i zdrowa roślina jest w stanie pobierać z powietrza toksyczne substancje, które przemieni w swoje pożywienie. Znowu można rzucić: "Banał!" Ale, no właśnie: co to znaczy rosnąca i zdrowa? Co to za toksyczne substancje? I jak to się odbywa? Okazuje się, że w centymetrze sześciennym ziemi może znajdować się aż 80 miliardów mikroorganizmów, z którymi współpracuje (bądź nie) roślina! Nie wystarczy więc, że otoczymy się zielenią - musi ona rosnąć regularnie i najszybciej, jak to naturalnie możliwe (bez dodatków w postaci np. preparatów na przyspieszenie wzrostu) - inaczej nie będzie oczyszczała powietrza tak, jak mogłaby, jak byśmy sobie tego życzyli! Banał? Już chyba nie - raczej informacja praktyczna, ciekawostka warta zanotowania.

Jednak... w tym morzu powtórzeń, jakie nam serwuje autor, paradoksalnie, łatwo zgubić cenne informacje. Mimo iż mamy cytaty powiększane na całą stronę, ciekawostki w ramkach i ważne fragmenty w zielonych kółkach, są one dobierane miejscami dość przypadkowo (raz "pod publiczkę" - bo fajnie brzmi albo przyciąga uwagę, innym razem rzeczywiście coś jest warte podkreślenia). Ilość przekłada się na jakość. W tej wielości różnych jakościowo i merytorycznie fragmentów można się zgubić, raz odnaleźć chęć do czytania, autentycznie wciągnąć się, innym razem mieć ochotę już do tego nie wracać. Szkoda, bo gdyby może rozegrać to inaczej, książka byłaby bardziej przystępna. (Choć - o ironio - pisana jest właśnie bardzo przystępnym językiem!) Irytować mogą pewne żarciki autora albo jego uwagi pisane z punktu widzenia człowieka Zachodu (np. fragment, że dzisiaj niewielu głoduje). Być może lekkość stylu ma ułatwić lekturę, nieco rozbroić "naukowość" innych fragmentów.

Nie znajdziecie tutaj recepty na to, jak urządzić wnętrze w stylu skandynawskim, ale prosty przepis na wprowadzenie natury do naszych mieszkań. (Wystarczy, że się o tym pisze, a to już brzmi... sztampowo lub patetycznie...!) Byłabym w tym miejscu daleka od krytykowania autora czy całej książki, bowiem...

Tej książki nie da się dobrze ocenić bez sprawdzenia proponowanej w niej metody. Oczywiście, na tej zasadzie można w ogóle odmówić recenzowania chociażby książek kulinarnych - bo jak skomentować taki tom, nie spróbowawszy wcześniej zaproponowanych w nim potraw. Można skupić się na stylistyce takiego tytułu, użytym przez autora (czy tłumacza) języku, zaproponowanej szacie graficznej itp. Będą to jednak uwagi w pewnym sensie... notowane na marginesie, bo książki tego rodzaju mają nie tyle ładnie brzmieć czy dawać przyjemność z samej lektury (choć byłoby miło) - mają się sprawdzić w konkretnej sytuacji. A jeśli chodzi o ścianę Skogluft - ja autorowi wierzę. Teraz pozostaje zgromadzić składniki i wypróbować przepis.





"Pogięta szpada" i "Bella Poldark" Winston Graham (Dziedzictwo rodu Poldarków - tomy 11 i 12 - ostatnie)

Wydaje mi się, że pod koniec Graham bawił się konwencjami, sprawdzał w swoim pisarstwie, bawił się nim. W "Pogiętej szpadzie", na przykład, odnaleźć można całkiem sporo fragmentów wojennych, także przygodowych, z takim awanturnictwem (co pojawiło się w jednej z wcześniejszych części) czy właśnie elementami żołnierki. Wysoka polityka, gra na najwyższych szczeblach władzy... Brakowało mi miejscami "starych, dobrych" Poldarków - może i walki o wpływy, ale w Kornwalii albo wśród najbliższych, na poziomie bardziej obyczajowym. Szczęśliwie wojna z Napoleonem się kończy, a z nią zagraniczne podróże bohaterów i wszelka tematyka wojenna. (Choć Graham nie opisał tego źle - ba! serwował całkiem przyzwoite opisy bitew i całej reszty - na dłuższą metę fragmenty te były dla mnie nużące...)

"Bella Poldark" to ostatni tom - napisany zresztą po dłuższej przerwie. Teoretycznie spina całość i zamyka serię, nie jest jednak zakończeniem całkowicie zamkniętym - wiemy, co spotka tytułową bohaterkę, ale losów innych postaci możemy się jedynie domyślać. Swoją drogą, całkiem zgrabny ukłon w kierunku wszelkiej twórczości fanowskiej i możliwych "dalszych ciągów". I tutaj Graham bawi się konwencjami, proponuje bowiem... dreszczowiec, kryminał - jedną z osi fabularnych jest makabryczna działalność seryjnego mordercy, który podcina kobietom gardła. I jak irytował mnie Graham wodzeniem za nos czytelnika w np. "Przybyszu z morza" czy "Tańcu młynarza" (o czym wspominałam w ostatnim wpisie z cyklu) , tak to samo robi tutaj. Podsuwa tropy, opisuje bohatera tak, że już-już wyciągasz wnioski, że być może to właśnie morderca, a po chwili - jak gdyby autor siedział obok i czytał ci w myślach - perfidnie pokazuje, że jednak się mylisz. Brawa za pośmiertną grę z czytelnikiem - dowodzi precyzji twórczej i umiejętności literackich, niemniej... ach, wkurza! 😜

Czy koniec mnie usatysfakcjonował? Czy taki "the end" może być? Taaak... Myślę, że jest w porządku. Pozostał pewien niedosyt, ale - jak pisałam - to pewne otwarcie dla fanów; nawet jeśli nie zamierzają dopisywać własnych wersji, mogą wybiegać myślami w przyszłość i wedle własnej wyobraźni rysować dalsze losy bohaterów. Czy takie rozwiązanie jest złe? Nie. W zasadzie nawet mi odpowiada...




Aktualnie czytam książkę "Przystanek Norwegia. W poszukiwaniu zorzy", który jest opowieścią Polki mieszkającej na Północy. Renata, autorka, prowadzi blog renifer na emigracji, a książkę dostałam w ramach nietypowej współpracy-recenzji: egzemplarz wędruje bowiem od domu do domu, od człowieka do człowieka, a każdy z nas nanosi na niego swoje uwagi i przemyślenia. To niezwykłe doświadczenie wspólnej lektury - można śledzić styl czytania drugiego człowieka, dostrzec, co dla niego jest istotne albo co zwróciło jego uwagę. Finalnie książka ma trafić z powrotem do autorki, a nasze nakreślone na marginesach komentarze stanowić będą jedyny w swoim rodzaju feedback.

Od początku roku prężniej zajmuję się też swoją pracą naukową, która jest poświęcona współczesnym prze-pisaniom baśni - moje lektury w głównej mierze ostatnio skupiają się więc na tych zagadnieniach... Ciekawie np. czytać o problematycznych tłumaczeniach czy to baśni braci Grimm, czy Andersena. Czy wiecie, na przykład, że opowieści Andersena przepełnione były humorem i miejscami ironicznymi komentarzami dotyczącymi życia społecznego? (Jeśli unieśliście teraz brew w geście skrajnego zaskoczenia, uspokajam - to całkiem normalna reakcja! Polskie tłumaczenia zmieniały bowiem wiele, ze stylistyką tekstów włącznie!) Jeśli ciekawi Was ta tematyka, z chęcią ją poruszę 😉 - dajcie znać!



Serdecznie dziękuję za książki "Po ciemku, czyli co się dzieje w nocy", "Roboty przyszłości", "Tosia czeka na braciszka" oraz "Zawodowcy w świecie zwierząt" Wydawnictwu Nasza Księgarnia oraz za "Skogluft. Mieszkaj zdrowo" Wydawnictwu Znak!

2 komentarze:

  1. Uwielbiam książeczki dla dzieci i bardzo chętnie sprawdzę te pozycje ^^ Oryginały niektórych baśni też bym bardzo chętnie przeczytała :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eliza Pieciul-Karmińska zrobiła bodajże w 2012 roku nowe tłumaczenie Grimmów - z 7 wydania ich baśni, które zresztą jest najbardziej rozpowszechnione na świecie. Teraz pracuje nad pierwszym wydaniem ich baśni - mało znanym, bo i specyficzne było - niepoukładane, dialogi niezaznaczone, taka płynność tekstu, bardzo bliska żywiołowi opowiadania... Nie do opowiadania za bardzo, bo nie miało uporządkowanej struktury, jak wydania późniejsze. Ale zapewne ciekawe byłoby porównać te same baśnie z wydania pierwszego i po "przeróbkach" ;)

      A Andersena tłumaczyła na nowo Bogusława Sochańska - i, co ważne!, robiła to z oryginału, z j. duńskiego, bo wcześniejsze przekłady bazowały przede wszystkim na tłumaczeniach niemieckich, więc siłą rzeczy zawierają błędy albo przekłamania - nawet jeśli były one niezamierzone... (A - jak pokazuje tłumaczka na swoich wykładach - zdarzało się, że bezczelnie właśnie zamierzone były).

      Fascynująca historia z tymi tłumaczeniami :) Mamy w zasadzie różne książki... Niby ta sama baśń, a różni się na przestrzeni lat, w zależności od wydawnictwa, tłumacza, oprawy graficznej nawet...

      Heh, ja też uwielbiam :D To jeden z plusów posiadania dzieci xD

      Usuń