9/04/2018

Biblioteczka Pani Sowy (cz. 6)

Zapraszam do cyklu poświęconego książkom. Tym, które w minionym czasie przeczytałam sama albo ze swoimi dziećmi. Co nam się podobało, co mniej? Co polecamy?




biblioteczka dzieci
Co czytaliśmy? Co polecamy?

"O chłopcu, który szukał domu" Irena Jurgielewiczowa

Dawno nie czytałam tak mądrej i pięknej książki. Gdy zauważyłam nazwisko autorki, wydało mi się znajome - nieprzypadkowo. Zapewne część z Was miała już z nią styczność - to autorka szkolnej lektury "Ten obcy" (przynajmniej za "moich czasów" było to lekturą). "O chłopcu..." różni się od "Tego obcego" - to przede wszystkim powieść dla dzieci, nie młodzieżowa, ale też bardziej filozoficzna, poetycka, mniej zanurzona w konkretnej codzienności czy codziennych problemach dorastających ludzi (za co większość z nas uwielbiała "Tego obcego" - bodaj pierwszą lekturę, którą w większości czytaliśmy z nieukrywaną ochotą). Czy to źle? Nie, to wręcz wspaniale.
Akcja dzieje się nie wiedzieć kiedy, czas jest niedookreślony, a miejsce akcji - mimo iż poszczególne wioski czy krainy zostają nazwane - przypomina bardziej baśniowe przestrzenie niż konkretne punkty na mapie znanego nam świata. Całość jednak jest bardzo wymowna, a czas - schyłek wojny i to, co wojna zrobiła z ludźmi - silnie odwołuje do okresu, kiedy książka powstawała - Jurgielewiczowa napisała ją w 1947 roku, jeszcze w trakcie trwania II wojny światowej. Połączenie baśniowości z poważnymi tematami (porwania dzieci, samotność, znęcanie się nad zwierzętami itp.) czy magii z brutalnością świata dało niezwykły efekt. "O chłopcu, który szukał domu" jest jednocześnie baśnią i książką realistyczną, ciepłą opowieścią, która potrafi zasmucić (ale zaraz dodaje otuchy), przygodówką dla dzieci i filozoficzną opowieścią dla dorosłych.
Chłopiec Piotruś podróżuje samotnie po świecie, szukając domu. Jego rodzice nie żyją, nie ma on na świecie nikogo. Niemal na początku opowieści spotyka obcą kobietę (wdowę po kowalu), która dzieli się z nim jedzeniem. Dzieli, a potem patrzy na niego z namysłem i mówi "Daj rękę." Dwa krótkie słowa, które mają jednak wielką moc oddziaływania - są jak "Przygarniam cię, odtąd nie będziesz już sam." Razem idą do Domu pod Topolą, gdzie kobieta ma nadzieję spotkać swoje córeczki. Tych jednak nie ma, zniknęły, nikt w okolicy nie wie, gdzie. Piotruś czuje, że jego nowy dom (Może? Wszak nie ma przecież pewności...) nie będzie prawdziwym domem bez Kasi i Trusi. Postanawia udać się na poszukiwanie dziewczynek. Żeby to się udało, musi jednak zmniejszyć się do niewielkich rozmiarów, ale wróżka Miłorada stawia pewien warunek: nie może pokazać się w tej postaci żadnemu człowiekowi, a odczarować go może wyłącznie kowalowa... Czy jest gotowy? Jest.
Piękna opowieść. O samotności i potrzebie bliskości. O przyjaźni, nawiązywaniu relacji i utrzymywaniu ich. O tym, że gdy się kocha (albo nawet po prostu lubi), można poświęcić bardzo wiele. Że pomaganie innym się opłaca. Że świat jest otwarty na dobro, jeśli tylko będziemy mieli odwagę je nieść. 
To wreszcie historia o Domu. Nie jako budynku, ale miejscu, które tworzą ci, którzy są sobie bliscy, którzy coś dla siebie znaczą. Że każdy z nas może mieć Dom i Rodzinę - że to nie tylko więzy krwi o tym decydują, ale przede wszystkim więzy serca.
Pozycja obowiązkowa!







"Nauka liczenia" Agnieszka Łubkowska

Zaskoczyła mnie ta pozycja - bardzo pozytywnie. Spodziewałam się jakiegoś zbioru zadań albo podręcznika, który w prosty sposób wprowadzałby w sztukę liczenia, a otrzymałam coś znacznie więcej. Każdy z rozdziałów zajmuje się inną dziedziną (dodawanie, odejmowanie, mnożenie, dzielenie, różności matematyczne), a każda ze stron to osobne zadanie dla dziecka. Ale nie suche - skądże! To nauka matematyki z wykorzystaniem tego, co mamy pod ręką, przykładowo kasztanów czy orzechów, zegarka, kamyków ułożonych na stole... Z ilustracjami, wyjaśnieniem zadania (łącznie z tym, co dzięki niemu uzyskujemy, czego się uczymy). Urzekły mnie osobne fragmenty kierowane czy to do rodziców, czy do dzieci: ci pierwsi wiedzą, co mają przygotować albo zapisać, by dziecko mogło działać, a pociechy dostają przepis na działanie - jasno i klarowanie wyjaśnione, co mają zrobić. To coś zupełnie innego od tego, co zwykle można znaleźć w typowych podręcznikach - suche zadanie, z odwoływaniem się do zasad matematycznych wyjaśnionych gdzieś na początku, również sucho, często bardzo teoretycznie. Tutaj uczymy się działań na konkretnych przedmiotach, wykonując konkretne czynności. I nie, nie są to "konkretne" przedmioty jak "konkretny" pociąg jadący z punktu A do punktu B, z prędkością X, gdzie należy wyliczyć Y... - bo to są w zasadzie zadania abstrakcyjne, do obliczenia w głowie, bazując na znajomości wzorów. "Nauka liczenia" Agnieszki Łubkowskiej wyciąga nas z tej... czarnej dziury dla wielu. Okazuje się, że można zrozumieć, czym jest dodawanie i odejmowanie dwójkami, przekraczanie (lub nie) progu dziesiątkowego, sprawdzanie przez odwrotność, czynnik, iloczyn i inne, bez wpatrywania się w jakiś punkt na ścianie i szukania odpowiedzi w głowie. Dodatkowo znajdziemy tu ćwiczenia wspomagające koncentrację, a całość urozmaicają ilustracje Joanny Kłos, którą zapewne większość kojarzy z książeczek o Puciu. Kapitalna pozycja, z którą chętnie będziemy pracowali!








"Pucio na wakacjach" Marta Galewska-Kustra (ilustracje: Joanna Kłos)

Skoro przywołałam Pucia, niech ma on swoje pięć minut!
Tym razem bohaterowie (znani nam już z wcześniejszych książek z serii) wyruszają na wakacje. Schemat książki pozostał niezmienny - co cieszy (bo przyzwyczajenie drugą naturą, a i też nieprzypadkowo tytuł jest takim hitem), mamy więc historię z życia rodziny rozpisaną na poszczególnych stronach oraz świetne rysunki-rozkładówki ze swoistym "słowniczkiem" poniżej, który możemy wykorzystywać do nauki wymowy. W przypadku tego tomu, ćwiczymy z przedszkolakami (trzy-, cztero- i pięciolatkami) wymogę konkretnych liter w zdaniach, konkretnych dźwięków. "Pucio na wakacjach" tym różni się od poprzednich książek z serii, że ma trzy "poziomy zaawansowania": dźwięki wymawiane przez trzylatki, te, z którymi powinny poradzić sobie czteroletnie dzieci oraz te przeznaczone dla pięciolatków. Jest więcej tekstu do czytania, ponieważ historia została rozpisana bardziej szczegółowo - widać, że jest to książka dla starszego dziecka, bardziej wymagającego młodego odbiorcy. Nie znaczy to jednak, że młodsze nie znajdzie tu niczego dla siebie! Wręcz przeciwnie! Może np. wciągnąć się w wakacyjne minki z Puciem i Michalinką: to ćwiczenia aparatu mowy, które znalazły się na końcu książki - robienie rybiego pyszczka, nabieranie powietrza i wypuszczanie, mocne zaciskanie warg (jak Misia, która zjadła kwaśne owoce), parskanie wargami jak kucyk i inne. Dla dzieci to będą fajne zabawy, naśladowanie ulubionych bohaterów, a rodzic będzie mógł zacierać ręce, zadowolony, że kolejny raz udało mu się połączyć przyjemne z pożytecznym. Pucio świetnie w tym pomaga!









"Tyranozaur i Traktorzystki" Tina Oziewicz (ilustracje: Aleksandra Woldańska-Płocińska)

Uwielbiam książki, które zabierają nas do krainy wyobraźni, które rozwijają dziecięcą fantazję i aż proszą się o późniejsze naśladownictwo. "Tyranozaur i Traktorzystki" to opowieść o przyjaciółkach z porcelanowego talerza: Porce i Lanie (jak same siebie nazwały, słysząc co chwila określenia "porcelana", "porcelana"). Ich życie nagle ulega zmianie, gdy dotychczasowy dom... roztrzaskuje się na kawałki. Jak sobie radzą w nowej sytuacji? Jakie przeszkody napotkają na drodze? Oj, dzieje się tu, dzieje, a wszystko razem sprawia, że po skończonej lekturze inaczej patrzy się na ściany czy sufity, inaczej jeździ palcem po porcelanie czy wzorzystym talerzyku. Bardzo, bardzo lubię!



 


"Trojaczki w szkole" Nicole Lambert

Z wakacji przeskakujemy do szkoły - wszakże wczoraj rozpoczął się nowy rok szkolny!
Historyjki o trojaczkach - trójce łobuzerskich blond dzieci wyrysowanych przez Nicole Lambert - mają długą historię, sięgającą początków lat 80. XX wieku. Podobno dla wielu Francuzów stanowią część dzieciństwa, jak dla nas animowany Reksio, na przykład.
Jak wygląda książka?
To duży format w twardej oprawie, ze świetnej jakości papierem. Każdą stronę pokrywają barwne ilustracje: niektóre z kreską bardziej tradycyjną, inne jak gdyby tworzone komputerowo, za każdym razem jednak wesołe, jak i anegdotki, które obrazują. Fabuły jako takiej bowiem w zbiorach brak, to raczej krótkie komiksy z narracją rodem z humoru z zeszytów. Można więc czytać na wyrywki, zależnie od nastroju czy czasu, którym się dysponuje. Urocze i zabawne; dziecko poczuje się nieco lepiej, odreaguje szkolny stres, a rodzic powspomina, jak to kiedyś w murach szkoły bywało... Pozycja łącząca pokolenia, jak mi się zdaje.
Szkolna odsłona przygód zwariowanej i niesfornej trójki to nowość - premiera książki przypadła na końcówkę sierpnia tego roku i związana jest również z przyjazdem autorki do Polski (i premierą kolejnej części: "Trojaczki. To już przesada!"). Już we wrześniu  Wydawnictwo Galeria Książki we współpracy z Instytutem Francuskim organizuje wystawę prac związanych z zabawnym rodzeństwem pt. „35 lat Trojaczków” (35 grafik na każdy rok od powstania komiksu) - nie zabraknie również spotkań autorskich czy warsztatów z dziećmi! Jeśli jesteście zainteresowani terminarzem, poniżej załączam plan wrześniowych wydarzeń:
  • 19 września - 20 października  - wystawa "35 lat Trojaczków" w Instytucie Francuskim w Krakowie, ul. Stolarska 15
  • 19 września 18:00 -  wieczór paryski. Premiera kolejnego tomu „ Trojaczki. To już przesada!” z udziałem autorki Nicole Lambert w księgarni DeRevolucjonibus
  • 20 września 18:00 - wernisaż wystawy z udziałem autorki Nicole Lambert w Instytucie Francuskim
  • 22 września 12:00 - warsztaty rysunku z autorką w Księgarni Globus






biblioteczka mamy
czyli co ostatnio przeczytałam i co czytam w tej chwili


"Cztery łabędzie" Winston Graham (6. tom sagi Poldark)

Jeśli mój mąż kiedykolwiek śmiał się, że czytam romansidło (gdy trzymałam w rękach tom sagi Poldark właśnie), tutaj musiałabym już przyznać mu rację. O ile wcześniejsze tomy nie skupiały się tak silnie na wątkach romansowych czy miłosnych (które - rzecz jasna - pojawiały się w każdym z nich, ale równorzędnie z wątkami politycznymi czy obyczajowymi), tak tutaj pojawiają się i sceny łóżkowe, i zdrady, i rozterki sercowe... Nie jest to jednak tanie romansidło z seksem rozpisanym na kilka rozdziałów, a historią tak naciąganą, by jak najczęściej prowadzić bohaterów do łóżka. Winson Graham ma klasę, a jego powieści przesiąknięte są dogłębną analizą ludzkiego ducha - uwielbiam po prostu przemyślenia jego bohaterów, opisy uczuć targających postaciami - są tak prawdziwe, tak żywe, pozbawione trywializmu, pogłębione! Saga opisuje losy wielu postaci - czy ważniejszych, czy bardziej epizodycznych, czy wyżej usytuowanych na drabinie społecznej, czy niżej, a każda z nich zostaje odmalowana starannie, z realizmem, każda ma swoje przemyślenia, motywacje. Psychologia postaci u Grahama to prawdziwa literacka perła - tutaj nawet jeden gest, dla kogoś niezauważalny, niewiele znaczący, jest uwydatniony (często przez zwyczajne wspomnienie o nim! - tylko albo aż tyle!) - a wiele może powiedzieć o reakcji bohatera, jego postawie...
Uwielbiam tę sagę, nie będę zaprzeczać. Dla szóstego tomu odsunęłam na potem "Spętanych przeznaczeniem" - i nie żałuję. Grahama czytam w każdej wolnej chwili, nie potrafię się uwolnić od Poldarków. A jestem dopiero w połowie sagi! (Zacieram ręce z uciechy, sasasa!)

"Spętani przeznaczeniem" Veronica Roth

Książkę kupiłam na wyjeździe wakacyjnym, skuszona słowami z okładki, że to najlepsza powieść autorki cyklu "Niezgodna" - film znałam, podobał mi się, słyszałam pochlebne opinie o książce, a skoro ta miała być jeszcze lepsza... Nie mogło być źle.
Cóż. Mogło. A przynajmniej nie tak dobrze, jak zakładałam.
Zacznijmy od tego, że to drugi tom dylogii. Nie, nigdzie na okładce nie zostało to zaznaczone, nikt nigdzie nie wspomniał, że mamy do czynienia z jakąkolwiek częścią czegokolwiek. Owszem, na jednym ze skrzydełek umieszczono swoistą reklamę "Naznaczonych śmiercią" (to właśnie tom pierwszy), ale nawet słowem nie wspomniano, że należy opowieści jakoś łączyć. Dopiero powtarzające się imiona głównych bohaterów naprowadziły mnie na trop, a wujek Google ostatecznie wyprowadził z błędu: tak, czytasz właśnie tom drugi, a pierwszy polecają na skrzydełku. Brawo oni, brawo ja!
Dlatego też zapewne miałam problemy z płynnym wejściem w opowieść. Od razu wrzucono mnie na głęboką wodę: mnóstwo postaci, lokacji, wspominek dotyczących wydarzeń z przeszłości. Czułam się zagubiona, chociażby z uwagi na konieczność wejścia w świat przedstawiony, odnalezienia się w nim. Różne planety, języki, narody. Każdy ze swoją historią, która pobrzmiewa gdzieś na kartach książki, bowiem od wątków politycznych trudno tu uciec - właśnie rozpoczyna się wojna, a główni bohaterowie są w nią wplątani. Wyrocznie, losy przypisane wybranym rodzinom, przepowiednie, od których nie można uciec (Czyżby?), dary nurtu - każdy inny.
Uff, sporo tego. Wrażenie chaosu mogłaby potęgować narracja, rozdzielona w powieści na cztery postaci, dodatkowo raz prowadzona w pierwszej osobie, innym razem z punktu widzenia narratora wszechwiedzącego. Ale nie - to było miłe urozmaicenie, pokazanie historii z różnych punktów widzenia, szczególnie dobrze rozegrane w przypadku postaci Elijaha, mówiącego w liczbie mnogiej (choć wyjaśnienie tego zabiegu mnie osobiście rozczarowało).
Podobała mi się planeta Ogra - oddalona od słońca tak, że nie docierało do niej jego światło. Ciemna, z krwiożerczymi roślinami, które przywykły walczyć ze wszystkim i z każdym o przeżycie. Ciekawy świat, barwnie opisany - pozostałe lokacje nikły przy tej konkretnej.
W tym tomie - jak czytałam na różnych portalach - wprowadzono dodatkowe postaci do narracji - Cyrę i Elijaha właśnie. Wątek Cyry był ciekawy, pozwalał pokazać to, co działo się w tzw. międzyczasie, jednocześnie nakreślał postać pozornie kruchą, za to silną wewnętrznie.
Końcówka? Dobra. Filmowa niemalże. Świetne zakończenie, które równie dobrze może być samodzielnym finałem, jak i wstępem do części trzeciej (nic o niej nie wiadomo, prawdopodobnie to dylogia, ale... kto wie?). Czy polecam? Tak, jeśli czytało się "Naznaczonych śmiercią" (😅) - druga część jest podobno o niebo lepsza od pierwszej. Tak, jeśli lubi się Roth - "Spętani przeznaczeniem" to według opinii internautów najlepiej napisana przez nią książka. Tak, jeśli interesuje nas science-fiction z wątkami politycznymi, wieloma światami i "magicznymi" mocami bohaterów. Czy sięgnę po część pierwszą? Raczej nie. To nie była lektura wciągająca na tyle, bym tęskniła za bohaterami. Jednocześnie była na tyle dobra, że przeczytałam całość z zainteresowaniem, a od połowy nawet z niecierpliwym: "Ciekawe, jak to się skończy!"


"Sufrażystki" Lucy Ribchester

Ta książka jest tak zła, że aż wciągająca. Wiecie, rodzaju takich, co to postanawiasz czytać do końca, żeby przekonać się, czy autor może to jeszcze bardziej zepsuć (bo nadzieja, że wyjdzie z tego coś dobrego, nie umiera tu ostatnia - dzieje się to wcześniej niż finał, choć faktycznie dogorywa długo). Słowa z okładki "ZNAKOMITY kryminał historyczny" to duża przesada - zwłaszcza jeśli chodzi o podkreślony przeze mnie epitet. Ta książka nie jest znakomita, nie jest nawet dobra. Jest chaotyczna, źle napisana, a bohaterowie to postaci pełne sprzeczności, miejscami nielogiczne. Nie zabrakło tu również podstawowych błędów, porządnego researchu, chociaż autorka naczytała się wielu książek, pracując nad tekstem; co nie przeszkadza jej stwierdzić na początku "Noty historycznej": "(...) jest to fikcja literacka, dlatego często zmieniam, fałszuję albo świadomie przeinaczam fakty historyczne, żeby dopasować je do swojej opowieści." No naprawdę jest się czym chwalić! (Choć może dobrze, że zostało to wyartykułowane w tekście - jeśli ktoś byłby na tyle naiwny, że wierzyłby we wszystko to, co czyta - może te słowa nieco by go otrzeźwiły.)
Akcja toczy się w Londynie w 1912 roku i pokazywana jest w zasadzie z dwóch perspektyw: z perspektywy Frankie George (chłopczycy, dziennikarki, która próbuje się wybić w zawodzie) oraz z perspektywy inspektora Primrose'a (oddelegowanego do wydziału zajmującego się sufrażystkami). To te dwie postaci stanowią swoistą oś fabuły, obie prowadzą śledztwo w sprawie tajemniczych morderstw, obie wreszcie spotykają się w "wielkim" finale. To jednak Frankie jest bohaterką główną - to jej poświęca się w tekście najwięcej uwagi (ech).
Po tytule (zmienionym, wiernie przetłumaczony brzmiały "Fabryka klepsydr"), opisie oraz kreacji głównej bohaterki (krótkie włosy, spodnie, praca w redakcji, życie na własny rachunek) można by spodziewać się powieści o kobietach - i nawet jeśli ich walka o prawo do głosu byłaby jedynie tłem dla zagadki kryminalnej, to już na pewno wyczekiwało się silnych postaci żeńskich, takich, z którymi chciałybyśmy jako czytelniczki się utożsamić - zwłaszcza dzisiaj, gdy wątki feministyczne ponownie stają się niezwykle istotne, a "walka" kobiet (jakkolwiek pojmowana) wciąż trwa. Nic to. Postaci kobiece w "Sufrażystkach" nie dają się lubić na dłuższą metę, można im wiele zarzucić. Albo są bogatymi kurtyzanami, albo palą, albo piją (na potęgę), albo wszystko naraz. Jeszcze można by na to machnąć ręką, gdyby nie fakt, że często zachowują się irracjonalnie: jak Frankie, kiedy kupuje gazetę z artykułem jej autorstwa, mającym zmienić jej życie, po czym bez zaglądania nawet do niej wrzuca ją do ognia, czego żałuje i zastanawia się, czy nie kupić kolejnego egzemplarza (podczas gdy cały czas podkreślane jest, że ledwo stać ją na utrzymanie, że głoduje i chodzi w niezmienianych, brudnych ubraniach!). Albo Milly, którą zaczynałam lubić, ale szybko przestałam, gdy postanowiła udać się do rodzinnego domu, z którego uciekła, żeby wziąć broń na akcję (bo zabito już dwie osoby, bo ostatnio je tam napadnięto i woli nie ryzykować), z której to broni potem nie chciała korzystać (nawet w formie straszaka - więc po co ją brała?), żeby w efekcie ją trzymać jako straszak właśnie (bo niby nie nabita), a i tak okazało się, że kogoś prawie nie postrzeliła, bo oszukiwała, że nie wzięła naboi. PO CO TO WSZYSTKO?!
Same sufrażystki - mimo iż wciąż podkreślane jest, że nikomu nie chciały zrobić krzywdy i narażały przede wszystkim siebie - ukazane są z młotkami w dłoniach, wojujące, bijące policjantów po to, żeby dostać się do więzienia i tym coś zamanifestować. Wiecie, jak później feministki palące staniki czy inne tego typu obrazy trafiające do masowej wyobraźni (akurat palenie staników to wymysł dziennikarski, wybijanie szyb przez sufrażystki już nie). Czy w książce pojawia się jakaś postać kobieca, której szczerze kibicujemy? Z którą sympatyzujemy, możemy się utożsamić bez wyrzutów sumienia? Ja znalazłam jedną - pojawiającą się na moment, w jednej ze scen. To żona inspektora,  która wiecznie na niego czeka. Nie robi mu wielkich wyrzutów, ale w jej postawie można dostrzec pewnego rodzaju zrezygnowanie, zmęczenie życiem, które miało wyglądać inaczej. Najsmutniejsze jest to, że ta postać reprezentuje bodaj najbardziej tradycyjne role kobiece: żony czekającej na męża, zamkniętej w domu (choć przecież nie na klucz), wreszcie matki (a dziecko ma być ratunkiem dla związku - "hobby" pani domu, która nie będzie odtąd samotna). A Frankie? Taka nowoczesna, wyzwolona Frankie? Krótkie włosy nosi, bo kiedyś obciął je jej pierwszy szef - nie lubiła go za to, ale fryzura została. Spodnie niby dla wygody. Uzależnienie od alkoholu, bo kiedyś siedziała w barze, żeby być na bieżąco z nowinkami. A poglądy? Zaściankowe, zupełnie niepasujące do wyglądu postaci. Bulwersuje ją porzucanie zdradzanego męża czy inne zachowania poznawanych kobiet, co nie przeszkadza jej kląć jak szewc. W pewnym momencie sama nawet przyznaje, że nie lubi sufrażystek. Z jednej strony walczy o samodzielność, z drugiej żałuje, że nie wyszła za mąż za "kolegę" z dzieciństwa, bo przynajmniej miałaby spokojny byt, ale w sumie dobrze, bo go nie znosi... Fuck logic. Siedzisz, czytasz i zastanawiasz się, czy to się dzieje naprawdę, czy można mieć taki miszmasz w głowie, tak dużo wykluczających się myśli.
Kilka razy padło w tekście nazwisko Freuda - w kontekście jego teorii psychoanalitycznej, że gdyby miał badać czy Frankie, czy Milly, miałby używanie. Heh. Problem w tym, że jego nazwisko i odniesienie do jego teorii padają z ust bohaterek, które raczej nie mogły ich znać, ponieważ... "Wstęp do psychoanalizy" opublikowano w 1923 roku, a mamy rok... 1912. Oczywiście, Freud już wtedy działał, a jego pomysły odbiły się echem w środowisku, niemniej na szerszą skalę stały się popularne dopiero po pierwszej wojnie światowej! Raczej mało prawdopodobne, żeby niewykształcona dziennikarka (to określenie nieco na wyrost) je znała. Już prędzej Milly - arystokratka, była żona archeologa, która uciekła od tamtego życia - ale i tutaj jest to raczej mało prawdopodobne.
Język... Dużo się tutaj dzieje - autorka niemalże lubuje się w szczegółowym opisywaniu czy odzienia bohaterów, czy miejsca akcji... Czasem te szczegóły są całkowicie zbędne, jedynie wprowadzają zamęt w narrację. Dodatkowo dużo tu metafor, raz dobranych lepiej, raz gorzej (jak np. takie perełki: "ludzie płynący przez hol niczym barwna zupa", sierżant Wilson z "nogami splecionymi jak u konika polnego" czy "Milly miała policzki koloru bladych pieczarek" - sic!). Do tego zdania CAŁKOWICIE pozbawione sensu, jak np. "Usłyszała stęknięcia i odgłos zębów wbijających się w ciało (...)" - niby jakim cudem słyszała zęby wbijające się w ciało, skoro dopiero ich spotkanie z kośćmi dałoby jakiś efekt dźwiękowy, a i tak postaci były od siebie za bardzo oddalone? Stęknięcie rozumiem, ale reszta? Albo taki piękny, plastyczny fragment: "Wysokie otwarte okno w ścianie celi przypominało znak zapytania, gdy poruszało się tam i z powrotem pod wpływem słabego wiatru." 😂 Mój mąż słusznie zauważył, że gdyby była mowa o CIENIU okna, sprawa byłaby jasna, ale w tej formie? Gdzie tu redakcja, korekta?! Czy naprawdę nikt nie zauważył, jak to idiotycznie brzmi? Jak to zupełnie nie ma sensu?!
Mogłabym jeszcze długo, książkę mam całą poobklejaną karteczkami zaznaczającymi miejsca nielogiczne, błędy, irytujące zachowania bohaterów. Ale nie mam już siły.
Zła jestem dodatkowo na wydawców, że bezczelnie umieścili na tylnej okładce książki nawiązanie do filmu z Carey Mulligan, Meryl Streep i Heleną Bonham Carter. Tytuły filmu i książki pokrywają się (różni je liczba osób: raz liczba pojedyncza, raz mnoga), co może dawać złudzenie, że to ta sama historia. Nic bardziej mylnego! Doprawdy, nie ma to jak oryginalny tytuł ("The Hourglass Factory") przerobić na coś przyciągającego uwagę (taki "clickbait"), dorzucić nazwisko Meryl Streep i gotowe! Sprzedaż zapewniona, a na pewno zainteresowanie! Aż pluję sobie w twarz, że dałam się na to nabrać. Piękna okładka - naprawdę świetnie zaprojektowana, połączenie kolorystyczne plus przemawiająca do mnie typografia istotnie zrobiły swoje: byłam pewna, że to książka dla mnie, że będzie interesująca. Śliczny, pięknie pachnący cukierek, ale po rozgryzieniu... masz ochotę go wypluć.
Gdyby Lucy Ribchester skupiła się wyłącznie na wątku kryminalnym i nie wrzucała do opowieści tak wielu elementów, które miały chyba uczynić historię ciekawszą (jak przebieranie się mężczyzn, zakładanie przez nich gorsetów, bomby tworzone z kart do gry i zestawu małego chemika, sztuczki cyrkowe, żywe tygrysy czy węże z powyrywanymi zębami itp.), całość byłaby bardziej klarowna i sensowna. Zirytował mnie szczególnie jeden wątek wrzucony niejako na siłę -  szczegółowe opisywanie aresztowanego sufrażysty, tego, jak jest traktowany czy w więzieniu, czy w szpitalu psychiatrycznym - włącznie z mocnym opisem, jak był przymusowo karmiony rzygowinami. Dużo miejsca mu się poświęca, inspektor Primrose próbuje go stamtąd wyciągnąć, pod koniec książki dostaje ważny telefon ze szpitala, że "chory" ma istotne informacje. Świetnie! Człowiek zaciera ręce, czeka, co będzie dalej... Ale "dalej" nie ma. Ten niezwykle ważny telefon kończy wątek postaci sufrażysty - jego rozmowa z inspektorem (tak ważna!, jak nam zaznaczano) nie zostaje nawet streszczona. Jako czytelnicy - dzięki toczącemu się równolegle śledztwu Frankie i jej koleżanek - wiemy już, o co mogło chodzić, ale takie niedomknięcie tego wątku zirytowało mnie mocno. Po co więc poświęcono mężczyźnie tyle miejsca? Po co do niego wracano? Ano dla efektu - opis karmienia, szpital psychiatryczny, romans... A gdy postać wykorzystano, porzucono ją. Bardzo "wyzwolone", "feministyczne" zachowanie autorki, c'nie? (Cudzysłów nieprzypadkowy, rzecz jasna!)

Książka zmęczyła mnie psychicznie, potrzebuję detoksu. Na szczęście w międzyczasie czytałam "O chłopcu, który szukał domu" - podziałało jak balsam. Dziś więc zamiast polecić książki dla dorosłych, polecam książki dla dzieci. Te mądre. Od Tove Jansson albo Ireny Jurgielewiczowej. One przynajmniej potrafią pisać.


Serdecznie dziękuję Wydawnictwu Nasza Księgarnia za książki "Pucio na wakacjach", "O chłopcu, który szukał domu" i "Nauka liczenia" oraz Wydawnictwu Galeria Książki za "Trojaczki w szkole"!

2 komentarze:

  1. Ja mamo ochotę na nowego Pucia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecamy serdecznie! Historia bardzo fajna, dodatkowo jak gdyby bardziej rozbudowana niż w poprzednich częściach :)

      Usuń